środa, 15 maja 2013

Oburzeni. I co dalej? cz. 1


Kryzys w pełni, bezrobocia sięgnęło 14 procent, oburzonych, zarówno tych przez duże, jak i małe "o", coraz więcej, gdyż aż 58 procent, niezadowolenie z całej klasy politycznej wyraża 70 procent, Polaków mamy, jako procent wyjściowy aż 100. I co z tego? I nic.

Powyższa wyliczanka słupkowa ukazuje, że w społeczeństwo bynajmniej nie jest zadowolone. Tyle, że nic z tego szczególnie nie wynika, brak aktywności, próby zmiany zaistniałej sytuacji. Czyżby pogodzenie się z losem, pokorne znoszenie upokorzenia, czy próba obejścia tejże sytuacji?

Sytuację w Polsce śmiało można określić mianem zawieszenia. Polacy wyrażają swój gniew głównie absencją wyborczą. Z wyborów na wybory coraz mniejsza procent uprawnionych bierze w nich udział. Pomstuje na klasę polityczną, jak wspomniano wyżej 70 procent, a skoro na wybory chodzi około 40 procent uprawnionych, to znaczy, że przynajmniej 10 procent z nich pomstuje na klasę polityczną, całą klasę polityczną. Głos wrzucony z zaciśniętymi zębami, poparcie tzw. mniejszego zła, to dość powszechna domena wyborcza. Tylko czy rzeczywiście jest jakaś różnica między głównymi opcjami partyjnymi?

Różnice te mogą wynikać, co najwyżej, na poziomie światopoglądowym i naszego zaangażowania w stosunku do idei europejskiej, ale i tutaj nie można mówić o jakichś szczególnie widocznych różnicach. Platforma Obywatelska niewiele się różni od SLD, czy Ruchu Palikota, a i PiS - poza frazesami o suwerenności i większej decyzyjności na poziomie krajowym - także nie przedstawia wyrazistej różnicy wobec innych głównych ugrupowań. Wystarczy przypomnieć sobie sprawę Traktatu Lizbońskiego i miotanie się braci Kaczyńskich w temacie. Za, przeciw, a prezydent Lech Kaczyński i tak podpisał, co zresztą wypomina mu obecnie pozaparlamentarna skrajna prawica.

Bierze się to z tego, że w Polsce utarł się mit, przyniesiony na fali europejskiego zachwytu, który mówi o dążeniu do politycznego centrum, tak aby przyciągnąć klasę średnią. Tyle, że polska klasa średnia, wbrew temu co życzyliby sobie spece od PR, nie jest tak rozbudowana i stabilna jak na Zachodzie (choć i tam zdaje się kruszyć mit klasy średniej).

Klasy społeczne, czy ktoś chce, czy nie, nie zniknęły. Nie są już może tak wyraziste i jednoznaczne jak, powiedzmy, sto lat temu, ale nie zmiótł ich ani rozwój państwa opiekuńczego na Zachodzie, ani komunizm w stylu radzieckim. Mają się dobrze, i choć często różnice między nimi się zacierają, następują płynne przepływy, to raczej w dół niż w górę. Podział na arystokrację, burżuazję, proletariat i chłopstwo (w uproszczeniu) już w czasach Marksa bywał nieaktualny, dziś jest zdecydowanie zbyt ubogi. Mimo swego zróżnicowania, i jak wspomniano: nie zawsze wyraźnych granic, podział klasowy trwa. Nowe klasy społeczne powstają wraz z rozwojem kapitalizmu, dzielą się na grupy i podgrupy, ale dalej dają się wpisać w podział na wyzyskujących i wyzyskiwanych. Tego nie zmieni nawet najbardziej opiekuńczy system, co najwyżej da ułudę dobrobytu, czego przykładem jest potężny kryzys i upadek gospodarek Południa Europy. Klasa średnia, mit dla społecznych dołów, marzenie domku z ogródkiem, spokojnej i bezpiecznej pracy, wynagrodzenia na poziomie wyższym niż tylko przetrwaniowym. Mit skutecznie podtrzymywany, choć już lekko wydający woń formaliny. Gdzie chcieliby szukać klasy średniej nasi PR-owcy?

Lumpenklasa - pożyteczni idioci?

Fakt niszczenia polskiego przemysłu przez kolejne ekipy rządzące spowodował, że wielkoprzemysłowa klasa robotnicza niemal doszczętnie wyginęła. Jej resztki tkwią gdzieś po ostatnich zakładach przemysłowych, drżąc przed przyszłością. Reszta pracowników produkcyjnych jest pozbawiona tych "przywilejów", które posiadali robotnicy jeszcze ponad dwie dekady temu. Jak grzyby po deszczu powstają agencje pacy tymczasowej, produkt naszych tymczasowych, elastycznych i mobilnych czasów, które nie dają żadnej praktycznie gwarancji stałości zatrudnienia. Umowy oferowane tymczasowym pracownikom są (lub nie) na miesiąc, może dwa, zawsze dając do zrozumienia o tymczasowości pracy, a zatem i sugerując lęk przed jej utratą. Ma to wydźwięk psychologiczny, skutecznie hamujący jakiejkolwiek roszczenia pracownicze, o strajku nie wspominając, także nie dając możliwości organizowania się w związki zawodowe. Pracownicy pozbawieni są ochrony, za to skazani na dobry humor pracodawcy. W przypadku "podpadnięcia" mogą trafić na czarną listę agencji, która nie zechce skorzystać z usług, gdyż mają cała armię rezerwowych.

Agencje pracy to potężny sektor gospodarki, coraz większa ilość pracodawców korzysta z ich usług, daje to bowiem możliwość skutecznego ominięcia kosztownych (wedle tej grupy) kosztów pracy, zrzucając je barki agencji. Odpada zatem sam kłopot szukania pracownika, przeprowadzania rozmowy wstępnej, jak i duża część księgowości. Wszystko to przejmuje agencja pracy. Ta z kolei, też nie chce zbytnio "dopłacać" do pracownika, wszak uszczupli to jej zarobek, pobierany z każdej złotówki zarobionej przez osobę korzystającą z jej usług. Tylko co takie agencje robią? Tworzą armię rezerwowych pracowników, przechowują ich w szafach, pamięci komputerów, na kartach kwestionariuszy i wyciągają w miarę potrzeb, by przekazać ich dalej, zarabiając na ich aktywności. Urząd Pracy w komercyjnym wydaniu, bowiem nie utrzymujący się z państwowej kiesy, tylko wypracowanej przez pracownika bezpośrednio. Ten jest dojony podwójnie: raz przez pracodawcę pośredniego, i dwa przez bezpośredniego, czyli agencję.

Z agencji rzadko, póki co, korzystają pracodawcy w sektorze budowlanym, tam nadal mamy do czynienia z klasycznym spotkaniem pracodawca-pracownik.

Potężny sektor budowlany wpada w ogromny kryzys, wcześniej był sztucznie napędzany inwestycjami związanymi z Euro 2012, od prawie roku kurczy się, a fakt, że jest to specyficzny - podobnie jak rolnictwo - sektor prac sezonowych, to przy przedłużającej się ostatniej zimie, spowodował wręcz kataklizm wśród pracowników, jak również w branżach okołobudowlanych, które boleśnie zaczynają odczuwać skutki zapaści.

Budownictwo zresztą jest w czołówce nawet nie umów śmieciowych, ale braku umów jakichkolwiek. Tzw. praca na czarno jest powszechna, brak świadczeń socjalnych, jakiegokolwiek ubezpieczenia, to chleb powszedni robotników budowlanych. Niegdyś potężne firmy, obecnie są raczej szyldami, głównymi wykonawcami, a w rzeczywistości jedynie kontrolerami i zleceniodawcami robót dla podwykonawców, którzy praktycznie niekontrolowani, jedynie rozliczani z zakresu postępu prac, biorą "z łapanki" pracowników nie dając im żadnych umów. Główny wykonawca nie rości sobie praw do kontroli, umywając ręce (i tak czyste w świetle przepisów polskiego prawa, które przerzuca odpowiedzialność ubezpieczeniową na bezpośredniego zatrudniciela). Kuriozalne, ale prawdziwe są sytuacje, gdy firma będąca podwykonawcą na potężnej inwestycji oficjalnie zatrudnia trzy, cztery osoby, często z najbliższego kręgu rodzinnego.

Ku prawdzie trzeba przyznać, że często sami pracownicy nie domagają się umów, zadowalając się gołą pensją wypłacaną wprost do ręki. Dzieje się tak, gdyż wielu z nich obarczonych jest długami. Zadłużenie Polaka, jak wiemy, jest ogromne, kredyt goni kredyt, jednak w przypadku utraty stałych dochodów, zadłużenie rośnie coraz bardziej, często do monstrualnych wielkości, nie dając nadziei na spłatę, co skłania do korzystania z ofert pracy bez umowy, ratuje bowiem przed egzekucją komorniczą, wystarczy co miesiąc wpłacić chociażby 50 zł, aby wykazać chęć spłaty. Czy taki pracownik, mimo swego oburzenia, jest w stanie porwać się na system, czy raczej skłonny coraz bardziej się zaszywać w szarej strefie, może niepewnej, ale jednak dającej jakąś szansę wegetatywną? Odpowiedź nasuwa się sama. Lepiej mieć już jakieś dochody, choćby nie dające nadziei na jakąkolwiek emeryturę, ale umożliwiające przetrwanie najbliższych dni, miesięcy, niż tkwić w marzeniu o legalnej pracy, do tego mając świadomość, że pensja z takiego zatrudnienia będzie okrojona stosownie do wielkości zadłużenia i decyzji komornika.

Skąd się bierze to zadłużenie? Czy Polak jest na tyle głupi, że daje się oszukać byle naciągaczowi i podpisuje bezmyślnie umowę kredytową/pożyczkową nie mając na uwadze, że nie będzie mógł tego spłacić? Nie jest to takie proste jakby się wydawało. Przede wszystkim działa silny nacisk społeczny, tworzony latami, że jak "nie konsumujesz to ciebie nie ma". Utrwalony w psychice Polaka, nakazuje mu, aby kupował rzeczy, przedmioty, często bez realnej wartości użytecznej, tylko dlatego żeby poprawić - w swej świadomości - status społeczny.

Centralnym miejscem polskiego mieszkania, czy domu jest salon z telewizorem, coraz to większych rozmiarów (telewizor, nie salon, ten ostatni kurczy się proporcjonalnie do wielkości plazmy). Rzadko kupujemy teraz za gotówkę, zdecydowaliśmy się na kredyty, które w założeniu spłacamy co miesiąc. Mamy też możliwość odroczenia spłaty raty na kilka miesięcy, ale spłacać musimy i skutecznie sprzedający się o to upomina. W przypadku utraty pracy, poza standardowymi opłatami za mieszkanie, elektryczność, gaz, wodę, dochodzą nam jeszcze raty kredytu, które zazwyczaj spłacamy jako ostatnie, co zrozumiałe, jako najmniej istotne w naszym życiu płatniczym. One jednak nie znikają, a wręcz przeciwnie: zaległości rosną, kwota się zwiększa, coraz mniej nadając się do ogarnięcia. Do drzwi puka komornik, umawiamy się na spłatę, bądź odbiera nam część naszych wypłat co miesiąc (gdy takowe mamy), zabiera urządzenia domowe, lub wchodzi na hipotekę mieszkania/domu. System, który daje, równie chętnie odbiera - z nawiązką.

Mądry Polak po szkodzie? Możliwe, ale pamiętajmy, że nad tym jak go zachęcić do zbędnego zakupu pracuje cała rzesza specjalistów od reklamy, prania mózgu, dzień w dzień, godzina po godzinie, starających się zgwałcić nasze umysły coraz to nowszym pomysłem, jak uwieść, jak zniewolić. To oni, psychologiczni terroryści na usługach systemu, kształtują nasze gusta, wmawiając co nam jest potrzebne w życiu. Działają bardzo subtelnie, acz stanowczo, na tyle, że zaczynamy wierzyć, iż to nasz pomysł, nasza własna wewnętrzna potrzeba posiadania, nie gwałt nam zadany z zewnątrz.

c.d.n.

Piotr Tyszler

1 komentarze:

  1. Pracownicy za grosze, bez umów pracujący dla podwykonawców dużych i znanych firm to polska rzeczywistość. Główny wykonawca ma czego czyste ręce i dobrą renomę, markę. Wyrabia się z terminami zatrudniając firemki zajeżdżające pracowników. To wygodny mechanizm. Nikt, zwłaszcza ekipa rządząca zajęta rozrywką w formie szeroko zakrojonej działalności kabaretowej nic nie robi i nie zrobi. Można zmienić prawo, zastosować kontrolę i faktyczne kary za łamanie prawa pracy. Ale po co? Po co zajmować się prawdziwymi i palącymi problemami zwykłych ludzi skoro wystarczy trochę pokrzyczeć o pedałąch i aborcji i igrzyska są. Tylko chleba niema.

    Pozdrawiam autora
    Beata S.

    OdpowiedzUsuń