środa, 6 lutego 2013

Viver é lutar

Dom Helder Camara, ks. Guide Libret i ks. Carlos Mugica



Ta potęga ziemska, którą Kościół katolicki stanowił przez długie wieki w Ameryce Łacińskiej odchodzi w przeszłość. Właśnie to zjawisko określam mianem "złamanego krzyża". Ale w zamian realistyczna i radykalna część CELAM pragnęłaby wprowadzić nowy rząd dusz. Właśnie - rząd dusz, w miejsce sojuszu ołtarza z rządząca oligarchią. W Brazylii, kraju - kontynencie ogromnych wewnętrznych kontrastów socjalnych, a równocześnie zadawnionego religijnego fanatyzmu, rozpoczęła się kościelna batalia o duchową hegemonię latynoskiego katolicyzmu bodajże najwcześniej. Z inicjatywy brazylijskiego episkopatu rozwinął się np. w 1963 r. dość powszechny tzw. Ruch Oświaty Podstawowej. Obejmował już wtedy 12 stanów Brazylii, 180 tys. uczniów, 7353 szkoły z 7550 wykładowcami. W pewnym sensie dewizą tego ruchu stał się tytuł wydanego przezeń masowego elementarza: Viver é lutar (Żyć znaczy walczyć). W książce tej można przeczytać m.in. co następuje:

"Oni pracują po to, aby utrzymać rodzinę. Ale rodzina Piotra jest głodna. Lud pracuje i jest głodny. Czy to sprawiedliwe, że rodzina Piotra jest głodna? Czy to sprawiedliwe że lud jest głodny?" Albo: "Lud Brazylii jest wyzyskiwany. Jest on wyzyskiwany nie tylko przez Brazylijczyków. Wielu cudzoziemców wyzyskuje nasz kraj. Jak uwolnić Brazylię od tej sytuacji?"

W lutym 1961 r. też z inspiracji lewicy chrześcijańskiej, twórca radykalnych katolickich organizacji na wsi - Lig Chłopskich - Francisco Juliao napisał swój głośny List do chłopa. Oto niektóre jego fragmenty, które uzyskały rezonans w całym kraju:

"Ty, z twoimi braćmi jesteś całą Brazylią. To Ty zabijasz głód. I ty umierasz z głodu. To Ty nas ubierasz. I Ty nosisz łachmany (...). Ty dajesz Twoją jałmużnę Kościołowi. A Kościół żąda, abyś w imię Chrystusa przyjął Twoją nędzę (...). Przemijają stulecia. Posłuchaj, co do Ciebie mówię: to Ty musisz się zmienić. Ale nie zmienisz się, jeżeli będziesz się bał. Ale jest tylko jeden sposób na zabicie strachu: zjednoczenie (...). Musisz zacisnąć rękę, aby złożyły się Twoje palce. Liga jest zaciśniętą ręką, ponieważ jest zjednoczeniem wszystkich braci. Sam jesteś kroplą wody. Zjednoczony z Twoim bratem jesteś Kataraktą".

Viver é lutar - Żyć znaczy walczyć. To brazylijskie hasło przyświecające szerzej pojętemu latynoskiemu ruchowi lewicy chrześcijańskiej, posiada w połowie lat siedemdziesiątych naszego wieku dwóch, pod bardzo wieloma względami różnych bohaterów: wspomnianego już wielokrotnie arcybiskupa brazylijskiego Dom Helder Camarę i argentyńskiego księdza Carlosa Mugicę.

"Biada tym, którzy nie potrafią się wyrzec pierścieni i zbędnych błyskotek, gdyż jutro mogą stracić palce, dłonie, a nawet ręce (...). Biada chrześcijaństwu, jeżeli lud, otwierając stopniowo oczy, miałby dostrzec, że Kościół skłania się bojaźliwie przed możnymi i wyrzeka się odważnej obrony ubogich". Człowieka, który wypowiedział te słowa i wiele innych zacytowanych na niniejszych kartach wcześniej, Heldera Camerę poznałem w soborowym Rzymie. Tam jego wizjonerska i ascetyczna postać, czarne jak węgiel, osadzone na śniadej i kościstej twarzy oczy; z portugalska, bardzo południowo brzmiące francuszczyzną przemówienia improwizowane i znakomicie trafiające do słuchaczy zarówno z peryferyjnych parafii, jak i z sofistycznych patrycjuszowskich salonów - emanowały sugestią i ponadprzeciętna siłą oddziaływania. Był bożyszczem wykwintnej watykańskiej śmietanki, okoliczność zaś, ze występował powszechnie jako owiany legendarną sławą antypodów "arcybiskup biedaków", który zmienił złoty krzyż na drewniany, swój pałac w Recife na skromny domek - przydawała tej rzeczywiście niezwykłej osobie swoistej pikanterii.

Gdy rozmawiałem z nim wówczas, interesował się Polską jako widownią akomodacji chrześcijaństwa do socjalizmu. Udzielił wywiadu "Tygodnikowi Powszechnemu", w którym rozprawiał co prawda znacznie więcej o zmianach wewnątrzkościelnych aniżeli o politycznych aspektach dialogu chrześcijan z marksistami. W kontaktach bezpośrednich wydawał się być bardziej powściągliwym niż w odczytach. Arcybiskup Helder Camara z Brazylii modulował tonację swych wystąpień na falę płynącą od każdorazowych słuchaczy.

W Rzymie, przed audytorium złożonym z reformatorskich teologów, młodych biskupów zachodnioeuropejskich i uroczych sekretarek różnych instytucji katolickich, zgromadzonych pod zabytkowym stropem w sali holenderskiego ośrodka IDOC przy Via Santa Maria dell’Anima, roztaczał perspektywy zdemokratyzowanego i antykurialnego Kościoła posoborowego. W Kolonii, wobec przedstawicieli i rzeczników wielkiego przemysłu finansistów RFN, apelował o "przynajmniej w miarę bezinteresowną pomoc dla Trzeciego Świata, w przeciwnym razie ten stanie się niepodzielnym terenem wpływów komunistycznych". W Cambridge, zaproszony przez grono katolickich studentów, przeciwstawiał chrześcijański socjalizm - komunizmowi, wdając się przy okazji w subtelne wywody na temat osobowości ludzkiej, zagrożonej - jego zdaniem - zarówno przez kolektywizm, jak i przez wybujały indywidualizm.

W małym, biednym kościółku o 42 km na zachód od Buenos Aires, gdzie udałem się będąc w Argentynie w 1973 r., rozmowa o arcybiskupie Helderze Camarze nabierała natomiast ostrych konturów i większej głębi. Co innego rozprawiać o nędzy Trzeciego Świata w wytwornych kręgach elity zachodnioeuropejskiej, a co innego w bezpośredim sąsiedztwie latynoskich favelas... czy villas miseria (dzielnica nędzy).

Moi ówcześni rozmówcy, dwaj kapłani z ruchu, inspirowanego do pewnego stopnia przez Heldera Camerę, a kierowanego przez zamordowanego rok później Księdza Carlosa Mugicę, i zwanego Ruchem Księży Trzeciego Świata, starali się obiektywnie rozłożyć światła i cienie na tym portrecie biskupa pasjonującego zielony kontynent. Jeden z nich, don José rozpoczął następująco: "Poznałem Heldera Camerę jeszcze wtedy, kiedy związany był z ultraprawicowym ruchem nazywającym się 'Bóg, Ojczyzna i Rodzina'. Frazeologia socjalna typowa dla różnej maści faszyzmu wyróżniała tę organizację od innych, skrajnie prawicowych. Trzeba przyznać, że późniejszy arcybiskup Olinde i Recife szybko zrozumiał, że przynależnością do tej organizacji po prostu kompromituje sam siebie, a wraz z sobą - ideę wrośnięcia Kościoła, jego kleru i hierarchii, w rzeczywistość południowoamerykańską. Przejrzał, ale... Młodsi nie pamiętają tych początków działalności publicznej 'arcybiskupa biedaków'. Przypominają natomiast ją jego wczorajsi przyjaciele, a dzisiejsi przeciwnicy. Proszę zobaczyć, co napisał o nim zwolennik obecnej brazylijskiej dyktatury wojskowej, socjolog Gilberto Freyre".

Przeczytałem: "Ekscelencja ks. arcybiskup Helder Camara ze swym wielkim talentem i błyszczącymi z daleka cnotami figurował stosunkowo nie tak dawno jeszcze pomiędzy najbardziej aktywnymi i sugestywnymi integralistami brazylijskimi (...). Był, nie tylko ze względu na swój zewnętrzny wygląd, jakby brazylijskim doktorem Goebbelsem. Blady, uduchowiony, gwałtowny, elokwentny, gestykulujący, dramatyczny, teatralny (...)".

Don Jose nie tylko pamiętał arcybiskupa Heldera Camarę z tych czasów, lecz - co najważniejsze - rozumiał przyczyny tak zasadniczej ewolucji postawy, jak ta, której dokonał w ciągu ostatnich 15 lat ten kościelny dostojnik: "Jak wielu innych inteligentnych i realistycznie myślących teologów czy biskupów Ameryki Południowej, Helder Camara zorientował się, dobrze wiedział o tym zresztą również dawniej, że nie tylko występuje przepaść pomiędzy Kościołem oficjalnym a rzeczywistością latynoską, lecz pogłębia się ona tak szybko, iż nie sposób jej zniwelować z jakąkolwiek z prawicowych pozycji rozwijaną demagogią".

Don Jose z półki umieszczonej pod odrapaną ścianą pokoiku parafialnego, ozdobioną zwykłym krzyżem z twardego jak żelazo drzewa "quebracho", wyciągnął znów jakąś książeczkę. Były to "Estudios nacionalista" (Studia nacjonalistyczne) autora Duarte Periera.

Mówił dalej: "Periera należy do znanych brazylijskich ideologów ruchu narodowo - populistycznego. Interesował się działalnością hierarchii swojego kraju, bo uważał ją za jedna z głównych przeszkód na drodze emancypacji Brazylii. Niech pan posłucha, co napisał o Helderze Camarze, który porzuciwszy organizację 'Bóg, Ojczyzna, Rodzina' stanął na czele szeroko zakrojonej akcji filantropijnej i charytatywnej, a zwłaszcza był inicjatorem ruchu zmierzającego do likwidacji favelas".

Wysłuchałem następującego zdania: "Należy Dom Helder Camara do kapłanów nękanych myślą o katastrofie, jaka spotka religię w przyszłości z powodu obumierania elementarnej funkcji społecznej współczesnego Kościoła. Nieraz zadawał sobie i innym takie pytanie: 'Cóż pozostanie z nas, burżuazji, gdy owych kilkaset tysięcy biedaków z favelas uświadomi sobie przyczyny swojej nędzy i uzbrojonych chociażby w zwykłe drągi wyjdzie z lepianek i śmietnisk, by zażądać mniej nieludzkiej i mniej krwawej repartycji bogactw tego miasta?' Z myślą o tym zaczął Camara tworzyć gigantyczne plany urbanizacji favelas. Trafił do przekonania rozsądniejszej grupy wielkich kapitalistów brazylijskich, którzy użyczyli mu trochę pieniędzy. Ale klęska Dom Heldera Camary poczęła się w chwili finalizacji jego zamierzeń. Wybudowanych parę nowych bloków mieszkalnych dla biedaków zaostrzyło tylko sam problem. Stało się bowiem jasne dla wszystkich, że tego rodzaju charytatywna pomoc znaczy mniej niż przysłowiowa kropla w morzu potrzeb (...)".

Don Garcia, znacznie młodszy od swojego kolegi, dodał: "Pamiętam, jak w czasie trwania soboru, arcybiskup Helder Camara postanowił rozwiązać problem mieszkańców favelas w inny jeszcze sposób: zażądał, aby Kościół brazylijski przeznaczył część posiadanych przez siebie ziemskich latyfundiów na cele reformy rolnej z tym, że ziemię mieli dostać nie bezrolni na wsi, lecz owi pariasi z dzielnic nędzy otaczających Rio de Janeiro (...)".

Don Jose z nieprzebranych zapasów swej teczki z wycinkami prasowymi wyciągnął z kolei artykuł Heldera Camary wydrukowany jeszcze wcześniej - 10 stycznia 1959 r., w dzienniku "Correiro de Manha". Jak gdyby wyjaśniał on kwintesencję pobudek przyświecających tym filantropijnym projektom: "Gdyby zostały one chociaż w części urzeczywistnione, wówczas Kościołowi udałoby się wyrwać sztandar reformy rolnej - komunistom!..."

Także i te zamiary spełzły jednak na niczym. Hierarchowie Kościoła brazylijskiego uznali propozycję oddania choćby części swej ziemi na cele reformy rolnej za zwykłe szaleństwo. To właśnie wtedy Helder Camara uzyskał w szerokiej brazylijskiej opinii przydomek "arcybiskupa biedaków"...

W rozmowie ze mną don Garcia podkreślał, że nie tylko doznany zawód, lecz również fakt przeniesienia arcybiskupstwa do najbiedniejszej brazylijskiej prowincji - do Nordeste -zaważyły na dalszej jego ewolucji. Don Garcia w następujący sposób przedstawił ten nowy rozdział życia Dom Heldera Camary, który w tym czasie zaliczany już był w dalekim kościelnym Rzymie do kręgu bliskich przyjaciół papieża: "W Nordeste 15 tys. obszarników zajmuje 40 procent ogólnego areału ziemskiego. Na tych ogromnych obszarach tylko 4 mln hektarów tworzy ziemia uprawna, 9 mln - pastwiska, a ponad 100mln hektarów leżą odłogiem. Równocześnie właśnie tam proletariat rolny liczy aż 4 mln osób".

Don Garcia poznał te strony. Był jednym z tych tysięcy młodych zapalonych do społecznego duszpasterstwa księży, którzy powrócili do swoich ojczystych miejscowości przeświadczeni, że tylko - jak sam to wyrażał - rewolucyjna wykładnia encykliki "Populorum Progressio" i obalenie siłą ustroju oligarchicznej przemocy zmienić mogą tamtejszy nieludzki świat. Mówił mi dalej:

"Poznałem w Nordeste chłopa, który pracował na kawałku cudzej ziemi przez okrągłych siedem dni w tygodniu. Byłoby zbrodnia się domagać od niego uszanowania dnia pańskiego - niedzieli - skoro wiedziałem, że z owych siedmiu dni cztery należą całkowicie do latyfundysty: musi w ciągu roku odrobić za darmo dla niego 200 pełnych dniówek. W Nordeste 'życie' nie jest życiem. W Aracuju na 1000 urodzonych dzieci umiera zaraz po ujrzeniu światła dziennego 457, w Maceio - 443, w Natal - 353. W Salwador, Fortaleza i Recife choroba głodu - gruźlica - dziesiątkuje ludność. W stanie Piaui na każde tysiąc dzieci w wieku szkolnym przypadają dwa miejsca w szkołach publicznych. W tamtejszych szpitalach wypada 0.03 łóżka na tysiąc mieszkańców. W Maranhao jeden lekarz przypada na 65 tys. mieszkańców..."

Recife... Miejscowość powtarzająca się wciąż w opowieściach obydwu argentyńskich księży - społeczników. To właśnie do niej przeniesiony został Helder Camara. W samym środku oceanu nędzy porzucił on utopijne myśli o filantropii mogącej zbawić Kościół i Brazylię. Recife, miasto określane powszechnie jako stolica nędzy, chorób, głodu i śmierci, nie mogło go nie pobudzić. Skłoniło go to do rozwinięcia akcji socjalnej w duchu tzw. chrześcijańskiego socjalizmu. Wciąż w jednym głównym celu: by skupić te setki tysięcy umierających za życia ludzi wokół siebie, to jest wokół "odnowionego Kościoła". A także - jak zarzucali mu niektórzy - by w ten sposób, odciągnąć je od rzeczywistej walki rewolucyjnej.

Należy zdać sobie sprawę z tego, że w istocie prawicowy odłam hierarchii kościelnej w Brazylii przygotował duchowo wojskowy przewrót z 1964 r. Z jego inicjatywy w manifeście z 29 maja 1964 r. biskupi brazylijscy - wręcz poparli dokonana siłą "zmianę warty". Manifest głosił m.in.: "Przeciwdziałając ogólnym przerażającym oczekiwaniom, że złowróżbną perspektywę brazylijską stanowi przyspieszony marsz do zdobycia władzy przez komunizm, siły zbrojne, wystąpiły w samą porę i uniemożliwiły zainstalowanie bolszewickiego reżimu na naszej ziemi...Trzeba wznieść dzięki do Boga, że wysłuchał modłów milionów Brazylijczyków i wyzwolił nas spod komunistycznego niebezpieczeństwa".

Ale flirt episkopatu z juntą generałów nie mógł trwać długo. Orientując się, że nowy reżim jest bardziej jeszcze skompromitowany od dawnego, hierarchia kościelna szukała różnych kanałów, mogących stanowić dla niej pewne otwarcie do części przynajmniej mas ludowych. Zwłaszcza tam, gdzie nędza jest największa - przede wszystkim więc w Recife.

W 1966 r. Katolicka Akcja Robotnicza ogłosiła tam oświadczenie, piętnując niektóre, szczególnie drastyczne akty łamania praworządności i niesprawiedliwości społecznej. Dowódca X Okręgu Wojskowego nie tylko zakazał publikowania tej deklaracji, lecz równocześnie poddał ostrej krytyce postawę miejscowego ordynariusza Heldera Camary, który wziął w obronę wspomnianą organizacje kościelną.

Odtąd konflikt między arcybiskupem a władzami państwowymi staje się chroniczny. Ambasada brazylijska w Watykanie zabiegała nieraz, by papież odwołał Camarę z Recife. Arcybiskupowi zarzucano deprawowanie umysłów młodzieży. Więcej - zostali zamordowani niektórzy bliscy jego współpracownicy - np. ks. Henrique Pereira, profesor socjologii uniwersytetu w Pernambuco.

Helder Camara występował odważnie w obronie swych koncepcji. Demaskował terror policyjny i tortury. Wyrzucał bogaczom objętość na losy nędzarzy. Eksponował najbardziej drastyczne strony sytuacji dzisiejszego Trzeciego Świata. Nie przestawał notabene podkreślać, że właśnie jego poglądy, a nie brutalne barbarzyństwo, stanowią skuteczną zaporę na drodze do komunizmu. Przemawiając bezpośrednio do opinii USA i perswadując oficjalnym kołom Stanów Zjednoczonych, by nie uważały reżimu wojskowego za rzeczywiście trwałą zaporę antykomunistyczną, powiedział Helder Camara jeszcze wiosną 1967 r.:

"Najlepszym sposobem zwalczania komunizmu jest podjęcie rzeczywistego wysiłku przeciwko nędzy i wyrwanie szerokich mas ludowych z nieludzkiego położenia, na które są skazane. Najlepszym sposobem skutecznego przeciwdziałania się komunizmowi jest głosić religię, która nie byłaby opium dla ludu".

Niezależnie od społecznego swego zaangażowania jest faktem, że w ewolucji postawy arcybiskupa trwałym czynnikiem pozostaje antykomunizm. Antykomunizm elastyczny i realistyczny. Antykomunizm "inteligentny", zakładający konieczność reform i złagodzenia najbardziej jaskrawo niesprawiedliwych struktur ucisku. Ale przecież właśnie antykomunizm.

Drugi trwały składnik politycznego myślenia Heldera Camary stanowi tzw. "chrześcijański socjalizm". Arcybiskup nigdy go nie definiował, podkreślał natomiast, że dojść doń nie może za pomocą rewolucji i przewrotów, że widzi w nim alternatywę nie tylko dla obecnego ustroju społecznego Brazylii, lecz także dla ustrojów państw wspólnoty socjalistycznej.

Portret biskupa odmalowany wieloletnią ewolucją Heldera Camary jest więc wielobarwny. I dla Trzeciego Świata dość typowy. W splątanych wątkach tej postaci trzeba wyróżnić jednoznacznie przecież zarysowująca się funkcję społeczną i polityczną głoszonych zasad i fascynującego nieraz czynu. "złamany krzyż" brazylijski i - szerzej - latynoamerykański obraca się w zaklętym kręgu twardych i dla Kościoła bolesnych realiów, co w dużym stopniu tłumaczy ekwilibrystykę katolickich działaczy pokroju Dom Heldera Camary. Pragnęliby oni równocześnie dostosować się do tych realiów, ale bynajmniej nie po to, by panowanie to, mocno zachwiane, nowymi środkami umocnić.

O wspominanych realiach w odniesieniu do Kościoła brazylijskiego może najlepiej powie następujące zestawienie statystycznych faktów: powierzchnia kraju - 8512 tys. km2, ludność - 92 232 tys., katolików - 81 815 tys. (88,7 proc.), liczba parafii - 5408, liczba punktów misyjnych - 2988, księży świeckich - 5021, księży zakonnych - 7451, braci zakonnych - 2325, sióstr zakonnych - 36 786.

Kryzys wstrząsający brazylijskim katolicyzmem, poza wszelkimi innymi, jakościowymi wymiarami jest więc przede wszystkim spowodowany szczupłością kadr i środków. W swej głośnej książce "Chrystus wśród generałów", jej autor, Marcio Moreira Alves, przedstawia całokształt okoliczności, które spowodowały, że w wyniku polaryzacji hierarchii brazylijskiej, tzw. Kościół arcybiskupa Heldera Camary ukształtował się jako funkcja dwóch różnych zjawisk: ubóstwa środków działania i masowego odpływu wiernych od Kościoła oraz przewartościowywania pojęć w duchu encykliki Pawła VI "Populorum Progressio".

Nacisk tego postępowego skrzydła episkopatu Brazylii doprowadził w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych XX w. Do pewnych rezultatów. I tak konserwatywny, związany z oligarchią, poprzedni przewodniczący konferencji episkopatu brazylijskiego, kardynał Angelo Rossi, odwołany został w 1970 r. ze swego stanowiska do Kurii Rzymskiej. W latach 1970 - 1971 Watykan kilkakrotnie potępiał praktyki tortur stosowanych w Brazylii m.in. przy okazji śledztwa i procesów świeckich działaczy katolickich oraz dominikanów. Jesienią 1970 r. Episkopat brazylijski podjął uchwałę stwierdzającą, że aresztowania i torturowanie więźniów stanowią "jawne naruszenie gwarancji, które, choć minimalne, są jednak zawarte w prawach państwowych".

Pod koniec 1973 r. Komisja brazylijskiego episkopatu opracowująca sprawozdanie na watykański IV Synod biskupów dokonała bilansu szykan stosowanych wobec lewicy chrześcijańskiej w Brazylii. W dokumencie ogłoszonym przez tę komisję stwierdzono: "Instytucje rządowe ograniczają i krępują akcję ewangelizacyjną i profetyczną Kościoła, szczególnie w dziedzinie jego działalności na rzecz pełnego rozwoju człowieka i ujawniania krzywd i nędzy".

Zatarg między tzw. Kościołem Heldera Camary a władzami brazylijskimi przybrał na rozmiarach przed wyborami prezydenta Brazylii w 1974 r. Zagrożono biskupowi Helderze Camarze wygnaniem. Innego postępowego biskupa, Dom Fragoso, pozbawiono sześciu najbliższych współpracowników, których aresztowano. Poddano ostrej krytyce arcybiskupa Sao Paulo - Arnsa, mianowanego na konsystorzu z 1973 r. kardynałem. Podobnie postąpiono z biskupami Amazonii występującymi w obronie Indian oraz wyzyskiwanych robotników pracujących przy budowie transamazońskiej autostrady lub na miejscowych plantacjach. Nieco wcześniej, bo w 1971 r., władze aresztowały biskupa, ordynariusza z Sao Felix w Amazonii, Casaldalinga, ponieważ ogłosił on liczący 120 stron list pasterski, piętnujący nieludzkie warunki życia i pracy w jego diecezji. W liście tym można było m.in. przeczytać, co następuje: "Katolików - wielkich właścicieli ziemskich, doprowadzających nasz naród do stanu niewolnictwa wyzywamy, aby dokonali wyboru między swoją wiarą a egoizmem. Na nic zda im się głosić doktrynę chrześcijańską w Sao Paulo, patronować święceniu Bożego Narodzenia dla ubogich, dawać pieniądze na misję, jeżeli zamykają oczy i serca na los robotników pracujących w ich przedsiębiorstwach, umierających w nędzy lub doprowadzanych do stanu niewolnictwa. Niesprawiedliwość w naszym kraju ma jedną nazwę - wielka własność".

Nie tylko w Brazylii, rzecz jasna, dewiza Viver e lutar staje się hasłem wywoławczym dla zaangażowanej społecznie lewicy chrześcijańskiej przedstawiającej zresztą obraz zróżnicowany, a działalność rozmaicie motywowaną. Po prezentacji arcybiskupa Heldera Camary, kolej na przedstawienie jeszcze dwóch znanych i charakterystycznych pionierów chrześcijańskiego radykalizmu.

Jednym z nich jest ks. Guido Lebret z Chile. Był postacią znaną w Santiago. Jego wysoka postać z długą, biblijną brodą, wyróżniała się z daleka pośród ulicznego tłumu. Jak również - lekko cudzoziemski akcent hiszpański. Zawdzięczał go swemu ojcu, Bretończykowi. Odwiedził go właśnie w roku 1973 we Francji. I być może, dlatego uratował swe życie. Przewrót w Chile zastał go bowiem nie za Andami, lecz nad Sekwaną.

Ksiądz Guido Lebret stanowił niewątpliwie niecodzienną osobowość. Nie tylko w Chile. Wszędzie. Też we Francji, z którą łączą go, ze strony ojca, więzy krwi. Czym nie był przez ostatnie 23 lata ów chilijsko-francuski kapłan! Wykładowcą seminarium duchownego, robotnikiem(czyli, jak to się obecnie w Kościele określa, "księdzem przy pracy"), działaczem związkowym, osobistym dobrym znajomym zamordowanego prezydenta Salvadora Allende. Gdy prawica organizowała kontrrewolucyjne strajki właścicieli ciężarówek, aby sparaliżować dostawy żywności d Santiago i innych miast chilijskich, ksiądz Lebret stanął na czele grupy sympatyków Frontu Jedności Ludowej wśród kierowców, by przeciwdziałać skutkom strajku i dostarczać chleb, mięso i inne artykuły z południa na północ.

Od kilku lat dał się poznać jako świetny mówca. Jego kazania wymierzone przeciwko obsłudze przywódców chrześcijańskiej demokracji, którzy głosili hasło tzw. "rewolucji w wolności", a gdy tylko kraj ich stanął w obliczu rzeczywiście demokratycznej alternatywy, stanęli na czele jawnej kontrrewolucji, zaskarbiły mu nienawiść wśród możnych Chile. Choć darzył go sympatią, a nawet zażyłością, przewodniczący episkopatu chilijskiego, kardynał Raul Henriqez Silva, miejscowi biskupi nie szczędzili mu kłopotów i zmartwień.

Stawia sobie za cel stworzenie zakładu dla upośledzonej młodzieży z warstw robotniczych. Aby zdobyć potrzebne środki materialne, wykorzystuje okoliczność posiadania uzyskanego jeszcze w Europie zawodowego prawa jazdy. Staje się, w godzinach wolnych od zajęć szoferem ciężarówki. Nie dosypia i nie dojada. Przewozi nocami różne towary. I osiąga cel. Zakład dla młodych powstaje w 1959 r. w Talca.

Kontakt z proletariatem czyni swoje. Ks. Lebret żyje jak robotnik. Więcej, rzuca pracę w seminarium i za zezwoleniem władzy duchownej staje się księdzem-robotnikiem. W lipcu 1972 r. ks. Guido Lebret zostaje wybrany członkiem komisji związków zawodowych (CUT) w Talca. Reprezentuje kierowców ciężarówek. Oto słowa, jakie wypowiedział podczas jednego z ówczesnych wieców: "Jako transportowiec mogę stwierdzić, że przed zwycięstwem wyborczym Allende całymi miesiącami byliśmy bez pracy. Natomiast rząd Allende odmienił sytuację. Pracujemy. Więcej, czujemy się dzisiaj pełnowartościowymi obywatelami. Prawdziwymi obywatelami wolnego i demokratycznego Chile".

Gdy nadszedł czas kontrrewolucyjnych strajków ks. Lebret poprowadził 9 tys. kierowców wiernych ludowemu rządowi i przewożących, mimo faszystowskich represji, żywność ze wsi do miast zarekwirowanymi ciężarówkami. Księdza usiłowali terroryści, dosłownie, ukamieniować. Gdy wracał wieczorem do siebie, zaczajeni zbrodniarze obrzucili go gradem kamieni. Pomimo wielu odniesionych ran - uszedł. Faszyści chcieli podpalić zakład dla upośledzonej młodzieży, który stworzył i którym nadal opiekował się francusko-chilijski ksiądz.

Nadszedł czas krytyczny. Ks. Lebret przyjmowany był w prywatnej siedzibie prezydenta Allende. Konferował z kardynałem Henriquezem. Wiedział, że wojskowy zamach stanu jest już tylko kwestią miesięcy lub nawet tygodni. Zachęcony przez Salvadora Allende pragnął wpłynąć na postawę przynajmniej niektórych przywódców chrześcijańsko-demokratycznych. Rozgoryczony długą rozmową z byłym chadeckim prezydentem, Eduardo Freiem, który wręcz dał do zrozumienia duchownemu, przybyłemu z Talca, że zdecydowany jest obalić legalny rząd, choćby doszło przy tym do rozlewu krwi, rzucił mu w twarz: "Za to, co się dzieje obecnie w Chile, główna odpowiedzialność spada na pańską chrześcijańską demokrację! Otwieracie drogę wojskowym do władzy. Sprzymierzyliście się z prawicą. Kiedy był pan prezydentem Chile, niektórzy nazywali pana chilijskim Kiereńskim. Rzeczywiście jest pan Kiereńskim, ale skrajnej prawicy!".

Pewnego dnia, tuż przed zamachem stanu, nadeszła do Talca wiadomość z odległej, francuskiej Bretanii. To ciężko chory ojciec wzywał do siebie syna. Ten wahał się, ale nie mógł zdecydować się na udzielenie odpowiedzi odmownej. Wyjechał. Gdy wsiadał do paryskiego pociągu zdążającego w kierunku Bretanii, dosięgła go wiadomość o przewrocie, i tragicznej śmierci prezydenta Allende. Wstrząśnięty ks. Guido Lebret dojechał do ojca, u którego bawił bardzo krótko. Nie zastanawiając się dłużej, pojechał z Bretanii prosto do Rzymu. Postanowił poruszyć niebo i ziemię w obronie słusznej sprawy.

Koledzy z seminarium, dziś, niektórzy z nich, wpływowi dygnitarze Kurii Rzymskiej, ułatwili ks. Lebret dostęp do papieża. Wręczył Pawłowi VI obszerny memoriał, w którym scharakteryzował dramatyczne położenie katolików chilijskich, których chadeccy przywódcy polityczni tak haniebnie zdradzili. A zarazem narazili hierarchię i Kościół na podejrzenie pośredniej przynajmniej kolaboracji z faszystami i mordercami. W memoriale ks. Lebret z naciskiem postulował publiczne potępienie przez papieża autorów "golpe". A nawet ewentualne obłożenie członków wojskowej junty kościelną ekskomuniką. W gorących, bezpośrednich słowach mówił ks. Lebret podczas udzielonej mu audiencji papieskiej:

"Przemawiam nie tylko we własnym imieniu. Podobnie myśli wielu innych chilijskich duchownych. Nigdy nie popadłem w konflikt z moim biskupem. Starałem się nie zrywać z Kościołem oficjalnym. I dlatego dzisiaj stwierdzam z całą odpowiedzialnością: Kościół - zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej - musi stanąć po stronie biednych i uciskanych. Kościół nie może również przeciwstawiać się, zorganizowanej międzynarodowej klasie robotniczej. I stawać się bezwolnym narzędziem w rękach wyzyskiwaczy, którzy mienią się obłudnie obrońcami cywilizacji chrześcijańskiej. Właśnie teraz, po tragedii chilijskiej, wybiła dla Kościoła i Stolicy Apostolskiej godzina prawdy. Dlatego błagam Ojca Świętego o potępienie sprawców masakry w Santiago!...".

Wyniki rozmowy z Pawłem VI nie są znane szerszemu ogółowi. Milczy na ten temat ks. Lebret. Jest to jednak milczenie bardzo wymowne, skoro niemal bezpośrednio po uzyskanej audiencji podjął on, być może, najważniejszą decyzję swojego życia. Postanowił pójść wzorem bohatera chrześcijańskiej lewicy Ameryki Łacińskiej, Kolumbijczyka, ks. Camilo Torresa, który, jak wiadomo, zginął w 1966 r. Na czele oddziału partyzanckiego. Ks. Guido Lebret nie ukrywa, że powracając z Włoch na drugą półkulę pragnie przedrzeć się granicą "zieloną" do południowego Chile, gdzie warunki naturalne sprzyjają bezpośredniej walce zbrojnej. Wraz z kilkoma innymi duchownymi, których nazwiska, ks. Lebret na razie utrzymuje ze zrozumiałych względów w tajemnicy, a także dziesiątkami lewicowych działaczy katolickich organizuje oddział partyzantów. Nie jest to żadna czcza przechwałka. Dotychczasowy przebieg życia tego osobliwego duchownego potwierdza jednoznacznie powagę dokonywanych wyborów. Co zaś najważniejsze - w chwili, gdy piszę te słowa, do grona bliskich europejskich przyjaciół ks. Lebreta doszła wiadomość, że dotarł on już do miejsca swego przeznaczenia (...).

Co będzie czynił i jak działał, gdy stanie na czele partyzanckiego oddziału?

Ruch antyfaszystowskiego oporu zatacza w Chile coraz szersze kręgi. Wie o tym doskonale przywódca junty, generał Augustyn Pinochet. Jeszcze na przełomie lat 1973-1974 odczytywał parokrotnie tekst jednej z bardzo wielu ulotek rozrzuconych nocą w Santiago, Valparaiso i Concepcion. Napisano w niej: "Dziś, po miesiącach od popełnionej zbrodni, w swym sumieniu każdy chrześcijanin musi dokonać wyboru. Za czy przeciw bezprawiu. Za czy przeciw faszystowskiej juncie. Wzywamy do oporu wszystkich katolików Chile. Powinni wystąpić w jednym szeregu ze swymi marksistowskimi braćmi przeciwko tyranii i krwawej dyktaturze!".

Dla generała Pinocheta ulotka ta pomimo wszystko stanowiła zaskoczenie. Chociaż o postawie postępowego kleru zdążył się dowiedzieć już niejednego. A nawet - podpisać rozkaz postawienia przed plutonem egzekucyjnym i rozstrzelania niektórych z jego przedstawicieli.

Carlos Mugica liczył 44 lata, gdy w sobotę 11 maja 1974 r. Dosięgnęły go kule i przecięły pasmo życia. Był proboszczem biednej parafii San Francisco Solano w Mataderos pod Buenos Aires. Wychodził z kościoła, gdy z zaparkowanego w pobliżu auta, ktoś otworzył do niego ogień z pistoletu maszynowego. Ciężko raniony, zdążył wypowiedzieć tylko parę słów, gdy dogorywał na stole operacyjnym miejscowego szpitala: "Przyjaciele, teraz winniście być jeszcze bliżej naszego ludu!...".

Po dokonaniu zbrodni, która wstrząsnęła - bez przesady - nie tylko Argentyną, lecz również lewicą chrześcijańską w innych krajach Ameryki Łacińskiej, nieznani sprawcy uciekli. Szuka ich policja argentyńska. Ściga - gniew i fala oburzenia społeczeństwa. Kim był ów kapłan, którego nazwisko przeszło do panteonu bohaterów Ameryki Łacińskiej obok takich postaci jak Komendant "Che" Guvera, ks. Camilo Torres czy Salvador Allende?

Syn argentyńskiego bogacza, a zarazem ministra spraw zagranicznych swego kraju, wychowywany był przyszły ksiądz Mugica na kardynała. Zaraz po zakończeniu studiów teologicznych i uzyskaniu święceń kapłańskich został sekretarzem osobistym wszechwładnego przewodniczącego argentyńskiej konferencji episkopatu, kardynała Caggiano. Ale szybko ten wrażliwy na krzywdę społeczną i nie znający kompromisów młody człowiek zrozumiał, że jego droga życia nie będzie ani błyszcząca, ani łatwa. Porzucił zajęcia w kurii arcybiskupiej i podjął działalność duszpasterską w dzielnicach nędzy. Był księdzem-robotnikiem: na swoje utrzymanie zarabiał pracą fizyczną i dziennikarską.

Z wrodzonym poczuciem rzeczywistości postanowił połączyć dwie siły społeczne, które w Argentynie mogły - wspólnie występując - zmienić konserwatywny układ społeczny. Tworzy ruch duchownych-społeczników zmierzających do przebudowy struktur socjalnych Argentyny. Jako patriota swego kraju dąży do pełnej jego emancypacji spod wpływów imperializmu staje się pełnym pasji działaczem politycznym peronistowskiej lewicy. Przez długie lata dyktatury wojskowej w Argentynie Ruch Księży Trzeciego Świata, przez niego założony i kierowany, wspiera wyzwoleńcze i społeczne postępowe wysiłki justycjalistów. Nadal pełni funkcje duszpasterskie i zostaje nawet powołany na stanowisko proboszcza jednej z nich.

Gdy generał Peron po 18 latach emigracji powraca triumfalnie do Argentyny, u jego boku znajdują się przywódcy lewicy peronistowskiej. Wśród nich na pierwszym miejscu, ks. Carlos Mugica. Wnikliwie obserwuje on skomplikowany rozwój sytuacji wewnętrznej Argentyny w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. On, który w rozstrzygających bataliach społecznych i politycznych wypowiadał się zawsze za rozwiązaniami radykalnymi i chętnie współpracował także z komunistami, odczuwa - zwłaszcza po tragedii Frontu Jedności Ludowej w Chile - że śmiertelne niebezpieczeństwo dla nowej drogi Argentyny stanowi działalność trockistów i maoistów. Nie szczędzi ostrej krytyki liderom ugrupowań skrajnych. Tłumaczy, że - bez względu na subiektywne intencje - ich działalność jest wodą na młyn autentycznej, imperialistycznej reakcji. Potępia bezmyślne akty gwałtu: mordy polityczne, porwania, terror indywidualny. Dopatruje się w nich, nie bez przyczyny, sabotażu i prowokacji prawicy inspirowanej przez czynniki z CIA i koła imperialistyczne.

Być może, właśnie ta ostatnia karta biografii politycznej ks. Mugici zaciążyła na krwawym finale jego życia. Jeszcze dwa dni przed swoją śmiercią ks. Mugica napisał obszerny artykuł poświęcony aktualnej sytuacji argentyńskiej dla dziennika "La Opinion", który wydrukował go w dniu pogrzebu ofiary machinacji faszystowskich. W artykule tym wzywa do jedności działania przeciwko oligarchii i imperializmowi, które - jak podkreśla - nigdy nie zrezygnują z ponownego włączenia Argentyny do swojego rydwanu. Nakazuje w szczególności odsunąć na dalszy plan spory światopoglądowe i skupić w jednym szeregu ludzi o rozmaitych poglądach na religię.

Marksiści i chrześcijanie mają do spełnienia w Ameryce Łacińskiej tę samą misję - napisał ks. Mugica. Dla niego słowo marksizm miało zupełnie inne znaczenie od potocznego, narzucanego w Ameryce Łacińskiej często przez ultralewacką frazeologię. Wierzył w zasadniczą i sugestywną siłę przykładu Polski i innych krajów socjalistycznych na przyszłość Ameryki Łacińskiej.

Spotkałem się z ks. Carlosem Mugicą w 1973 r. w Buenos Aires. Rozmowa toczyła się na temat sytuacji Kościoła latynoamerykańskiego; poglądu ks. Mugici uderzały rzeczowością i jasnością oceny. Ufał lewicy katolickiej, ponieważ uważał ją za wynik określonego układu sił społecznych w samym Kościele, a nie za produkt umysłowy intelektualnych pięknoduchów i liberałów. Doceniał niebezpieczeństwo tkwiące w sojuszu znacznej części konserwatywnej hierarchii kościelnej z oligarchią i kołami imperialistycznymi. Jego zdaniem, tego właśnie zjawiska nie dostrzegał Watykan, któremu zarzucał zbyt "dyplomatyczny" mało pastoralny stosunek do zawiłej problematyki kościelnej Ameryki Łacińskiej.

 Był ks. Mugica entuzjastą, ale też realistą. Ze wzgardą i niezadowoleniem wspominał ultralewaków, którzy - zgodnie z jego słowami - w warunkach południowoamerykańskich stanowią groźbę nie mniejszą od imperializmu. Juz wtedy podejrzewał przynajmniej część liderów trockistowskich o tajny konszachty z CIA. Podkreślał, że Ruch Księży Trzeciego Świata, przez niego kierowany, będzie nadal walczył na dwóch frontach: głównym, antyimperialistycznym - oraz na drugim, okresowo nie mniej ważnym, przeciwdziałającym skutkom demagogii ultralewackiej.

Nawoływał katolików do pilnego studiowania encykliki "Populorum progressio" i stosowania w twórczy, to znaczy zindywidualizowany sposób jej wskazań do złożonych i zmiennych warunków latynoamerykańskich. O ile za dyktatury wojskowe - jak mówił - istniała w Argentynie potrzeba bezpośredniego stosowania przez katolików wskazań "Populorum progressio" w zakresie dopuszczalności siły w celu obalenia niesprawiedliwego systemu społecznego, o tyle po zwycięstwie wyborczym peronistów należy pokojowo urzeczywistniać niezbędne reformy społeczne, ekonomiczne i polityczne.

Temat polski przewijał się podczas naszej rozmowy. Pasjonował go nasz kraj, jego przeszłość i obecna, socjalistyczna droga rozwojowa. Mówił mi: "marzę o podróży do Polski. Ten kraj fascynuje nas wszystkich w Ameryce Łacińskiej".

Pasmo życia ks. Carlosa Mugica przedwcześnie przecięły skrytobójcze kule. Ze sceny burzliwego argentyńskiego życia zniknął społecznik z prawdziwego zdarzenia, bardziej realista niż romantyk, autentyczny przywódca zaangażowany w chrześcijańskiej lewicy. Pozostawił bogaty w treści testament polityczny i ideowy. Budzący szacunek u wszystkich ludzi dobrej woli bez względu na ich przekonania filozoficzne i stosunek do religii. Wycisnął głęboki i trwały ślad na obliczu Kościoła wstrząsanego konfliktami i różnymi tendencjami społecznymi - Kościoła Argentyny i całej Ameryki Łacińskiej.

I. Krasicki "Dokąd zmierza Ameryka Łacińska"

0 komentarze:

Prześlij komentarz