-->
Na portalu lewica.pl pojawił się kilka dni temu wyjątkowo, jak dla
mnie, obrzydliwy tekst, skierowany – a jakże – przeciwko
Kościołowi rzymskokatolickiemu w kontekście ostatniego konklawe.
Autor tekstu, Łukasz Drozda, student politologii, „radykalny
socjaldemokrata albo łagodny marksista”, jak to się określił
osobiście w dziale redakcyjnym tegoż portalu, już w tytule obraża.
Metafora, którą użył jest cokolwiek wulgarna, zwłaszcza jak na
przedstawiciela lewicy, która to ma nie baczyć kto jakie ma
pochodzenie etniczne, jaką rasę reprezentuje, poglądy religijne,
seksualne upodobania itp. Niestety, widać religii to nie dotyczy. „
Nasze małpy i nasz cyrk” - zawołał Łukasz Drozda. Kto, co i
jak? Jakie małpy, jaki cyrk. Małpy to chrześcijanie, a konkretnie
rzymscy katolicy z hierarchią i nowym papieżem na czele, cyrk zaś
to Kościół i jego miejsce w świecie, a także jego słabości,
jak i wielkość, która najwyraźniej jest solą w oku autora.
Po kolei jednak.
Na początku dostaje się byłemu papieżowi, Benedyktowi XVI. Jego
konserwatywne poglądy, które niezaprzeczalnie posiadał, miały
zupełnie nie przystawać do dzisiejszej rzeczywistości. A jak zatem
ma wyglądać dzisiejsza rzeczywistość? Jakie poglądy mają
przystawać do niej? Autor tego nie podaje. Tu mała dygresja.
Niedawno odbyłem długą rozmowę telefoniczną z moim przyjacielem,
o poglądach cokolwiek podobnych do moich, mocno osadzonych na lewicy
i także chrześcijańskich. Przytoczył mi wypowiedź pewnego posła
z Ruchu Palikota (przepraszam, ale nazwiska nie pamiętam), który
stwierdził (cytat z pamięci), że nowy papież nie jest taki cacy,
bo tu kwestia prezerwatyw, homoseksualizmu itp. itd. Zatem papież
powinien reprezentować progresywne poglądy obyczajowe:
prezerwatywy służą po to, aby człowiek mógł bezpiecznie mieć
uciechę wszędzie i zawsze, gdyż seks zawsze jest dobry i należy
się jak psu buda, Biblia powinna być na nowo odczytana i tam gdzie
mowa o małżeństwie, winno być wpisane, że to również związek
osób tej samej płci, kwestia gender i inne nowinkarstwo musi być
na pierwszym miejscu; w innym przypadku jest się wstecznym i
zachowawczym, kompletnie nie przystającym do naszych czasów.
Żeby była jasność: sam jestem zwolennikiem wprowadzenia związków
partnerskich, ale nie żądam, aby Kościół zmienił swoje
fundamenty i uznał za sakramentalne związki homoseksualne. Może
zrobić to państwo, czemu kibicuję, ale Kościół nijak nie może
i nie zrobi. Gdyby tak się stało, wtedy pal licho całą Biblię,
całą tradycję i wiarę. To, że inne kościoły tak czynią nie
znaczy, że katolicki też musi. Kościół nie odrzuca
homoseksualistów, wspiera ich (mowa o oficjalnej, interesującej nas
tutaj, wykładni, a nie poszczególnych działaniach jednostek),
pomaga, nie wyklucza poza swoje szeregi. Czy zatem nie przystaje do
dzisiejszej rzeczywistości? Może jednak jedźmy dalej.
Następnie, nasz radykalny socjaldemokrata (albo łagodny marksista)
przechodzi do wyboru nowego papieża. Najpierw jest delikatna
pochwała dla kardynałów za wybór osoby spoza Europy, następnie
dowalenie im za zatrzymanie się wpół drogi i nie wybranie na
papieża osoby jeszcze bardziej „egzotycznej”: „Zapewne
wiele osób życzyłoby zresztą sobie sytuacji, w której w mediach
ojca Rydzyka sfrustrowani redemptoryści musieliby prezentować
postać czarnego papieża.” No tak, nieważne jak
sprawowałby urząd byleby tylko dowalić Rydzykowi. Ciekaw jestem,
czy gdyby czarny papież miał tak ultrakonserwatywne poglądy, jak
poprzednik Franciszka, to pan Drozda nadal byłby zadowolony? Zatem
nie jest istotne co kto reprezentuje, ale jaki ma kolor skóry i kogo
może tym doprowadzić do szewskiej pasji.
Niestety, kardynałowie okazali się być zbyt tchórzliwi: „Na
to jednak Konklawe oparte głównie na przedstawicielach
tradycjonalistycznej, białej Europy, chociaż tutaj tradycja
katolicka pozostaje w co najmniej stagnacji, pozwolić sobie jeszcze
nie potrafiło.” Czyżby autorowi śnił się parytet na
tronie piotrowym? Zdaję sobie sprawę, że wybór na papieża osoby
o innym niż biały kolorze skóry byłby dla wielu nie do
przełknięcia. Kto wie, może i nastąpiłyby jakieś rozłamy,
odejścia pewnych wspólnot. Przykro mi, że osoby które określają
się jako chrześcijanie, katolicy, mają – nie ma co ukrywać –
rasistowskie poglądy. Nie przystoi to chrześcijaninowi, gdyż „nie
ma Żyda, nie ma Greka”, jest tylko Lud Boży, bez względu na
narodowość i kolor i skóry. Z drugiej strony domagać się, aby
papieżem został Czarny, tylko po to aby udowodnić, że się tym
rasistą nie jest, wydaje się być cokolwiek... tu się powstrzymam.
Przypomnę tylko, że z wyborem Baracka Obamy na prezydenta USA także
wiązano duże nadzieje, a szału raczej nie ma.
„Uchodzi [Franciszek]...
również za wroga teologii wyzwolenia, jednego z najciekawszych
prądów reformatorskich w XX-wiecznym Kościele, bezlitośnie
zwalczanego przez Jana Pawła II.”
- i tu mógłbym ja zawołać: nie twoje małpy, nie twój cyrk. Gdy
czytam (czego najczęściej bardzo żałuję) komentarzu na
lewicowych portalach dotyczące Kościoła i teologii wyzwolenia, to
przecieram oczy ze zdumienia. Ilu my mamy lewicowych chrześcijan!
Ilu zwolenników teologii wyzwolenia! I tu jest pies pogrzebany.
Lewicowi ateiści mają niezwykłą manierę komentować stosunek
Kościoła (jego wykładni z górnej warstwy hierarchii) do tego
nurtu teologii. Przytaczają postać Jana Pawła II i jego krytyczny
stosunek (choćby do Ernesto Cardenala, księdza-ministra w
sandinistowskim rządzie), wykładnię Kongergacji ds. Nauki i Wiary,
na czele której długie lata stał późniejszy Benedykt XVI,
krytykuję ile mogą, wspierają nas, lewicowych chrześcijan ze
wszystkich sił, ale tylko wtedy – no właśnie – gdy nasze
poglądy krzyżują się z ich. Natomiast, gdy lewica chrześcijańska
formułuje swoje własne podejście, np. do spraw obyczajowych, to
jest krytykowana za bycie nieprzystającą
do dzisiejszej rzeczywistości.
Dla ateistycznej lewicy teologia wyzwolenia służy często po prostu
jako coś, co może przywalić Kościołowi, nazwijmy umownie
głównego nurtu,
brak natomiast jakiejś głębszej refleksji na jej temat. Broni się
jej jako przeciwwagi dla Watykanu, ale nie dostrzega, że ona z tym
Watykanem jest silnie złączona grubą nicią wspólnej wiary i
wspólnej tradycji. Choć teologowie wyzwolenia dostrzegają i głoszą
Jezusa historycznego, wyzwoliciela człowieka, wyzwoliciela historii
ludzkiej, to nie odcinają się od Jezusa Chrystusa, wyzwoliciela
wieczności, tworzącego Królestwo Boże nie tylko tu na Ziemi, w
historii, ale przede wszystkim w wieczności, co głosi także
Kościół watykański.
Ten ostatni krytykował zbytnią fascynację marksizmem ze strony
teologów wyzwolenia, marksizmem, jako ideologią materialistyczną,
odrzucającą świat duchowy, a niekoniecznie marksistowskimi
inspiracjami w opisie funkcjonowania kapitalizmu. W zimowym numerze
magazynu warszawskiego KIK-u „Kontakt”, który to identyfikuje
się z lewicą katolicką, jest wywiad na temat teologii wyzwolenia z
ks. Andrzejem Pietrzakiem, gdzie zauważa, że „wbrew
temu, co utrwaliło się w świadomości zbiorowej, Jan Paweł II nie
był kategorycznym przeciwnikiem teologii wyzwolenia. W liście do
biskupów brazylijskich z 1986 roku napisał, że jest ona nie tylko
możliwa, ale i bardzo potrzebna Kościołowi w Ameryce Łacińskiej.
Teologia wyzwolenia nie została również potępiona w ogłoszonej
dwa lata wcześniej „Instrukcji”. Przeciwnie, Kongregacja Nauki i
Wiary uznała zasadność podejmowanej przez nią problematyki, choć
stworzyła – słusznie zresztą – obszerny katalog możliwych jej
niedomagań”1
Dalej
Drozda pisze, że „niemal w chwilę po śmierci
Hugo Cháveza, symbolicznego przywódcy tryumfującej demokratycznej
lewicowej rewolucji w Ameryce Łacińskiej, pierwszym w historii
przywódcą największej ze wspólnot religijnych na świecie z tego
kręgu kulturowego zostaje przeciwnik tej tradycji.” Czyżby
spisek? Co na to wiceprezydent Wenezueli, zastępca Hugo Chaveza i
kandydat lewicy w nadchodzących wyborach: „Wiemy,
że nasz Comendante osiągnął niebo. Musiał coś zrobić, żeby
papieżem został przedstawiciel Ameryki Południowej... i tam
Chrystus powiedział: nadszedł czas Ameryki Łacińskiej.”
Widać, że eurocentryczne zadzieranie nosa nie jest obce naszej
świeckiej, ateistycznej lewicy. Europejczyk wie lepiej co w
Wenezueli, czy innej Brazylii piszczy.
Nowy
papież jest również atakowany za wiek. Że niby co to za nowe
otwarcie skoro papież ma 76 lat. Czyżby nasz autor przejął tok
myślenia przystających
do dzisiejszej rzeczywistości
kapitalistów, dla których idealnym kandydatem do pracy byłby
20-latek, z 7 językami, 15 latami praktyki itp. Papieżem, owszem,
może zostać każdy ochrzczony człowiek, nawet nie będący
duchownym, ale trudno wyobrazić sobie sytuację, w której na tronie
piotrowym zasiada 30-latek, który tak naprawdę niewiele posiada
jeszcze doświadczenia, wiedzy i innych niezbędnych przymiotów
niezbędnych do kierowania tak ogromną instytucją (nie bójmy się
tego słowa), jaką jest Kościół. Na takie nowe otwarcie raczej
niech pan Drozda nie liczy.
„Argentyński Kościół
tamtych lat otwarcie wspierał wojskowy reżim, a dzisiejszy papież
był jednym z jego ówczesnych przywódców: w czasie pierwszych
trzech lat dyktatury bezpośrednio nadzorował tutejszy zakon
jezuitów. Bergoglio od lat oskarżany był o czynną współpracę z
generałami, wiadomo o co najmniej dwóch spośród prawdopodobnych
ofiar tej działalności nowego przywódcy katolików.”
Ten zarzut funkcjonuje od samego zakończenia konklawe. Wiele na ten
temat napisane, zarówno z jednej (krytycznej wobec Bergoglio
strony), jak i drugiej (rozgrzeszającej
go). Ja przywołam tylko słowa Leonardo Boffa, niegdyś ikony
teologii wyzwolenia, byłego księdza katolickiego z Brazylii, który
odniósł się do tych oskarżeń: - Przeciwnie,
ukrywał i uratował wielu ściganych księży. Znałem Orlando
Yorio, jednego z jezuitów, co do którego wysuwa się
przypuszczenia, że Bergoglio go zdradził. Nigdy go o nic takiego
nie oskarżał.
I znów widać, że pan Drozda, siedząc w Warszawie, w środku
Europy, wie lepiej co działo się w Argentynie w tych trudnych,
brutalnych czasach. Eurocentryzm jeszcze raz górą.
„Wybór nowego papieża to
kolejna część tej porażającej opowieści, stanowiącej przejaw
niezwykłej bezczelności i poczucia niemal zupełnej bezkarności ze
strony rzymskokatolickiej hierarchii”
- kończy pan Łukasz. Bezczelnością jest, że przychodzić
zaproszonym do czyjegoś domu i krytykować na wejściu gospodarza. Autor
powyższych słów nie czuje się związany z Kościołem, wiara jest
mu jak najbardziej obca, ale pozwala sobie nazywać wewnętrzny wybór
tegoż Kościoła bezczelnością.
Powołuję się tutaj na fakt, że Watykan jest uczestnikiem
stosunków międzynarodowych. Jest, owszem, ale opiera się na pewnej
konstytucji,
która wyznacza cel i zadania. Owa konstytucja
od przeszło tysiąca pięciuset lat jest niezmienna i żadne
przystawanie-nieprzystawanie nie może jej zmienić, gdyż jest
ponadto. Tą konstytucją
jest,
oczywiście, Biblia, która chcąc nie chcąc nadaje kierunek
działaniom Kościoła i wiernych, których pan Drozda tak bardzo
chciałby zmienić, aby przystawali
do dzisiejszej rzeczywistości. Kończąc: przypominam autorowi, że aby wejśc do cyrku potrzeba biletu, a ten - zdaje się - że pan sam świadomie wyrzucił.
Piotr Tyszler
Piotr Tyszler
1„Czarna
legenda czerwonej teologii”, Kontakt
nr 21, zima 2012
Nie trzeba być miłośnikiem pana Drozdy i sposobu formułowania przez niego myśli, aby stwierdzić, że w osiemdziesięciu procantach niestety ma rację.
OdpowiedzUsuń80 proc., czyli które konkretnie argumenty p. Drozdy? Nie chciałbym być, jako autor tekstu, zrozumiany jako bezkrytyczny miłośnik watykańskiej hierarchii, tekst jest - głównie - reakcją na zarzuty ateisty wobec wewnętrznej "polityki" Kościoła. Większość zarzutów ze strony Ł. Drozdy dotyczą zdecydowanie spraw wewnętrznych, bez większego odniesienia do sytuacji zewnętrznej.
OdpowiedzUsuń