czwartek, 21 marca 2013

Do cyrku potrzeba biletu - w odpowiedzi na lewicowe zarzuty


-->
Na portalu lewica.pl pojawił się kilka dni temu wyjątkowo, jak dla mnie, obrzydliwy tekst, skierowany – a jakże – przeciwko Kościołowi rzymskokatolickiemu w kontekście ostatniego konklawe. Autor tekstu, Łukasz Drozda, student politologii, „radykalny socjaldemokrata albo łagodny marksista”, jak to się określił osobiście w dziale redakcyjnym tegoż portalu, już w tytule obraża. Metafora, którą użył jest cokolwiek wulgarna, zwłaszcza jak na przedstawiciela lewicy, która to ma nie baczyć kto jakie ma pochodzenie etniczne, jaką rasę reprezentuje, poglądy religijne, seksualne upodobania itp. Niestety, widać religii to nie dotyczy. „ Nasze małpy i nasz cyrk” - zawołał Łukasz Drozda. Kto, co i jak? Jakie małpy, jaki cyrk. Małpy to chrześcijanie, a konkretnie rzymscy katolicy z hierarchią i nowym papieżem na czele, cyrk zaś to Kościół i jego miejsce w świecie, a także jego słabości, jak i wielkość, która najwyraźniej jest solą w oku autora.

Po kolei jednak.
Na początku dostaje się byłemu papieżowi, Benedyktowi XVI. Jego konserwatywne poglądy, które niezaprzeczalnie posiadał, miały zupełnie nie przystawać do dzisiejszej rzeczywistości. A jak zatem ma wyglądać dzisiejsza rzeczywistość? Jakie poglądy mają przystawać do niej? Autor tego nie podaje. Tu mała dygresja. Niedawno odbyłem długą rozmowę telefoniczną z moim przyjacielem, o poglądach cokolwiek podobnych do moich, mocno osadzonych na lewicy i także chrześcijańskich. Przytoczył mi wypowiedź pewnego posła z Ruchu Palikota (przepraszam, ale nazwiska nie pamiętam), który stwierdził (cytat z pamięci), że nowy papież nie jest taki cacy, bo tu kwestia prezerwatyw, homoseksualizmu itp. itd. Zatem papież powinien reprezentować progresywne poglądy obyczajowe: prezerwatywy służą po to, aby człowiek mógł bezpiecznie mieć uciechę wszędzie i zawsze, gdyż seks zawsze jest dobry i należy się jak psu buda, Biblia powinna być na nowo odczytana i tam gdzie mowa o małżeństwie, winno być wpisane, że to również związek osób tej samej płci, kwestia gender i inne nowinkarstwo musi być na pierwszym miejscu; w innym przypadku jest się wstecznym i zachowawczym, kompletnie nie przystającym do naszych czasów.
Żeby była jasność: sam jestem zwolennikiem wprowadzenia związków partnerskich, ale nie żądam, aby Kościół zmienił swoje fundamenty i uznał za sakramentalne związki homoseksualne. Może zrobić to państwo, czemu kibicuję, ale Kościół nijak nie może i nie zrobi. Gdyby tak się stało, wtedy pal licho całą Biblię, całą tradycję i wiarę. To, że inne kościoły tak czynią nie znaczy, że katolicki też musi. Kościół nie odrzuca homoseksualistów, wspiera ich (mowa o oficjalnej, interesującej nas tutaj, wykładni, a nie poszczególnych działaniach jednostek), pomaga, nie wyklucza poza swoje szeregi. Czy zatem nie przystaje do dzisiejszej rzeczywistości? Może jednak jedźmy dalej.
Następnie, nasz radykalny socjaldemokrata (albo łagodny marksista) przechodzi do wyboru nowego papieża. Najpierw jest delikatna pochwała dla kardynałów za wybór osoby spoza Europy, następnie dowalenie im za zatrzymanie się wpół drogi i nie wybranie na papieża osoby jeszcze bardziej „egzotycznej”: „Zapewne wiele osób życzyłoby zresztą sobie sytuacji, w której w mediach ojca Rydzyka sfrustrowani redemptoryści musieliby prezentować postać czarnego papieża.” No tak, nieważne jak sprawowałby urząd byleby tylko dowalić Rydzykowi. Ciekaw jestem, czy gdyby czarny papież miał tak ultrakonserwatywne poglądy, jak poprzednik Franciszka, to pan Drozda nadal byłby zadowolony? Zatem nie jest istotne co kto reprezentuje, ale jaki ma kolor skóry i kogo może tym doprowadzić do szewskiej pasji.
Niestety, kardynałowie okazali się być zbyt tchórzliwi: „Na to jednak Konklawe oparte głównie na przedstawicielach tradycjonalistycznej, białej Europy, chociaż tutaj tradycja katolicka pozostaje w co najmniej stagnacji, pozwolić sobie jeszcze nie potrafiło.” Czyżby autorowi śnił się parytet na tronie piotrowym? Zdaję sobie sprawę, że wybór na papieża osoby o innym niż biały kolorze skóry byłby dla wielu nie do przełknięcia. Kto wie, może i nastąpiłyby jakieś rozłamy, odejścia pewnych wspólnot. Przykro mi, że osoby które określają się jako chrześcijanie, katolicy, mają – nie ma co ukrywać – rasistowskie poglądy. Nie przystoi to chrześcijaninowi, gdyż „nie ma Żyda, nie ma Greka”, jest tylko Lud Boży, bez względu na narodowość i kolor i skóry. Z drugiej strony domagać się, aby papieżem został Czarny, tylko po to aby udowodnić, że się tym rasistą nie jest, wydaje się być cokolwiek... tu się powstrzymam. Przypomnę tylko, że z wyborem Baracka Obamy na prezydenta USA także wiązano duże nadzieje, a szału raczej nie ma.

Uchodzi [Franciszek]... również za wroga teologii wyzwolenia, jednego z najciekawszych prądów reformatorskich w XX-wiecznym Kościele, bezlitośnie zwalczanego przez Jana Pawła II.” - i tu mógłbym ja zawołać: nie twoje małpy, nie twój cyrk. Gdy czytam (czego najczęściej bardzo żałuję) komentarzu na lewicowych portalach dotyczące Kościoła i teologii wyzwolenia, to przecieram oczy ze zdumienia. Ilu my mamy lewicowych chrześcijan! Ilu zwolenników teologii wyzwolenia! I tu jest pies pogrzebany. Lewicowi ateiści mają niezwykłą manierę komentować stosunek Kościoła (jego wykładni z górnej warstwy hierarchii) do tego nurtu teologii. Przytaczają postać Jana Pawła II i jego krytyczny stosunek (choćby do Ernesto Cardenala, księdza-ministra w sandinistowskim rządzie), wykładnię Kongergacji ds. Nauki i Wiary, na czele której długie lata stał późniejszy Benedykt XVI, krytykuję ile mogą, wspierają nas, lewicowych chrześcijan ze wszystkich sił, ale tylko wtedy – no właśnie – gdy nasze poglądy krzyżują się z ich. Natomiast, gdy lewica chrześcijańska formułuje swoje własne podejście, np. do spraw obyczajowych, to jest krytykowana za bycie nieprzystającą do dzisiejszej rzeczywistości. Dla ateistycznej lewicy teologia wyzwolenia służy często po prostu jako coś, co może przywalić Kościołowi, nazwijmy umownie głównego nurtu, brak natomiast jakiejś głębszej refleksji na jej temat. Broni się jej jako przeciwwagi dla Watykanu, ale nie dostrzega, że ona z tym Watykanem jest silnie złączona grubą nicią wspólnej wiary i wspólnej tradycji. Choć teologowie wyzwolenia dostrzegają i głoszą Jezusa historycznego, wyzwoliciela człowieka, wyzwoliciela historii ludzkiej, to nie odcinają się od Jezusa Chrystusa, wyzwoliciela wieczności, tworzącego Królestwo Boże nie tylko tu na Ziemi, w historii, ale przede wszystkim w wieczności, co głosi także Kościół watykański. Ten ostatni krytykował zbytnią fascynację marksizmem ze strony teologów wyzwolenia, marksizmem, jako ideologią materialistyczną, odrzucającą świat duchowy, a niekoniecznie marksistowskimi inspiracjami w opisie funkcjonowania kapitalizmu. W zimowym numerze magazynu warszawskiego KIK-u „Kontakt”, który to identyfikuje się z lewicą katolicką, jest wywiad na temat teologii wyzwolenia z ks. Andrzejem Pietrzakiem, gdzie zauważa, że „wbrew temu, co utrwaliło się w świadomości zbiorowej, Jan Paweł II nie był kategorycznym przeciwnikiem teologii wyzwolenia. W liście do biskupów brazylijskich z 1986 roku napisał, że jest ona nie tylko możliwa, ale i bardzo potrzebna Kościołowi w Ameryce Łacińskiej. Teologia wyzwolenia nie została również potępiona w ogłoszonej dwa lata wcześniej „Instrukcji”. Przeciwnie, Kongregacja Nauki i Wiary uznała zasadność podejmowanej przez nią problematyki, choć stworzyła – słusznie zresztą – obszerny katalog możliwych jej niedomagań”1
Dalej Drozda pisze, że „niemal w chwilę po śmierci Hugo Cháveza, symbolicznego przywódcy tryumfującej demokratycznej lewicowej rewolucji w Ameryce Łacińskiej, pierwszym w historii przywódcą największej ze wspólnot religijnych na świecie z tego kręgu kulturowego zostaje przeciwnik tej tradycji.” Czyżby spisek? Co na to wiceprezydent Wenezueli, zastępca Hugo Chaveza i kandydat lewicy w nadchodzących wyborach: „Wiemy, że nasz Comendante osiągnął niebo. Musiał coś zrobić, żeby papieżem został przedstawiciel Ameryki Południowej... i tam Chrystus powiedział: nadszedł czas Ameryki Łacińskiej.” Widać, że eurocentryczne zadzieranie nosa nie jest obce naszej świeckiej, ateistycznej lewicy. Europejczyk wie lepiej co w Wenezueli, czy innej Brazylii piszczy.
Nowy papież jest również atakowany za wiek. Że niby co to za nowe otwarcie skoro papież ma 76 lat. Czyżby nasz autor przejął tok myślenia przystających do dzisiejszej rzeczywistości kapitalistów, dla których idealnym kandydatem do pracy byłby 20-latek, z 7 językami, 15 latami praktyki itp. Papieżem, owszem, może zostać każdy ochrzczony człowiek, nawet nie będący duchownym, ale trudno wyobrazić sobie sytuację, w której na tronie piotrowym zasiada 30-latek, który tak naprawdę niewiele posiada jeszcze doświadczenia, wiedzy i innych niezbędnych przymiotów niezbędnych do kierowania tak ogromną instytucją (nie bójmy się tego słowa), jaką jest Kościół. Na takie nowe otwarcie raczej niech pan Drozda nie liczy.
Argentyński Kościół tamtych lat otwarcie wspierał wojskowy reżim, a dzisiejszy papież był jednym z jego ówczesnych przywódców: w czasie pierwszych trzech lat dyktatury bezpośrednio nadzorował tutejszy zakon jezuitów. Bergoglio od lat oskarżany był o czynną współpracę z generałami, wiadomo o co najmniej dwóch spośród prawdopodobnych ofiar tej działalności nowego przywódcy katolików.” Ten zarzut funkcjonuje od samego zakończenia konklawe. Wiele na ten temat napisane, zarówno z jednej (krytycznej wobec Bergoglio strony), jak i drugiej (rozgrzeszającej go). Ja przywołam tylko słowa Leonardo Boffa, niegdyś ikony teologii wyzwolenia, byłego księdza katolickiego z Brazylii, który odniósł się do tych oskarżeń: - Przeciwnie, ukrywał i uratował wielu ściganych księży. Znałem Orlando Yorio, jednego z jezuitów, co do którego wysuwa się przypuszczenia, że Bergoglio go zdradził. Nigdy go o nic takiego nie oskarżał. I znów widać, że pan Drozda, siedząc w Warszawie, w środku Europy, wie lepiej co działo się w Argentynie w tych trudnych, brutalnych czasach. Eurocentryzm jeszcze raz górą.
Wybór nowego papieża to kolejna część tej porażającej opowieści, stanowiącej przejaw niezwykłej bezczelności i poczucia niemal zupełnej bezkarności ze strony rzymskokatolickiej hierarchii” - kończy pan Łukasz. Bezczelnością jest, że przychodzić  zaproszonym do czyjegoś domu i krytykować na wejściu gospodarza. Autor powyższych słów nie czuje się związany z Kościołem, wiara jest mu jak najbardziej obca, ale pozwala sobie nazywać wewnętrzny wybór tegoż Kościoła bezczelnością. Powołuję się tutaj na fakt, że Watykan jest uczestnikiem stosunków międzynarodowych. Jest, owszem, ale opiera się na pewnej konstytucji, która wyznacza cel i zadania. Owa konstytucja od przeszło tysiąca pięciuset lat jest niezmienna i żadne przystawanie-nieprzystawanie nie może jej zmienić, gdyż jest ponadto. Tą konstytucją jest, oczywiście, Biblia, która chcąc nie chcąc nadaje kierunek działaniom Kościoła i wiernych, których pan Drozda tak bardzo chciałby zmienić, aby przystawali do dzisiejszej rzeczywistości. Kończąc: przypominam autorowi, że aby wejśc do cyrku potrzeba biletu, a ten - zdaje się - że pan sam świadomie wyrzucił.

Piotr Tyszler

1„Czarna legenda czerwonej teologii”, Kontakt nr 21, zima 2012

2 komentarze:

  1. Nie trzeba być miłośnikiem pana Drozdy i sposobu formułowania przez niego myśli, aby stwierdzić, że w osiemdziesięciu procantach niestety ma rację.

    OdpowiedzUsuń
  2. 80 proc., czyli które konkretnie argumenty p. Drozdy? Nie chciałbym być, jako autor tekstu, zrozumiany jako bezkrytyczny miłośnik watykańskiej hierarchii, tekst jest - głównie - reakcją na zarzuty ateisty wobec wewnętrznej "polityki" Kościoła. Większość zarzutów ze strony Ł. Drozdy dotyczą zdecydowanie spraw wewnętrznych, bez większego odniesienia do sytuacji zewnętrznej.

    OdpowiedzUsuń