sobota, 1 czerwca 2013

Grzech zaniechania

 
Od pewnego czasu, trudno mi ocenić kiedy nastąpił ten zwrot, ale najwyraźniej od lat 90-ych ubiegłego wieku, można dostrzec w polskim chrześcijaństwie odejście od pewnych kontekstów tworzących religię, na rzecz innych, które zawężają, moim zdaniem, jej uniwersalny charakter. Nie mam zamiaru po raz kolejny roztrząsać kontrowersyjnych tematów związanych z seksualnością człowieka i konsekwencji z tego wynikających, gdyż tego i tak jest pełno wokół, zaciemniając tym samym inne, nie mniej ważne, a może nawet ważniejsze wątki, spychając je na margines życia chrześcijańskiego, lub eliminując zupełnie. Zwrot ten, utrzymujący się obecnie jako trend i powszechna praktyka, powoduje, paradoksalnie, zubożenie chrześcijańskiego przesłania, odcięcia go od rzeczywistego świata na rzecz, powierzchownego, co postaram się udowodnić, przeżywania wiary.
Nie jestem takim znawcą by oceniać, czy trend opisywany przeze mnie ma wymiar szerszy, uniwersalny, czy też odnosi się do polskiego podwórka, nie mniej szczególnie u nas jest dostrzegalny, a z drugiej strony jest mi najbardziej znany, gdyż dostrzegalny we własnym otoczeniu.
Większość wielkich religii światowych (zarówno o charakterze uniwersalnym, jak i etniczno-narodowym) łączy dwie przeciwstawne sobie cechy, a mianowicie wspólnotowość i indywidualne przeżywanie, a raczej dochodzenie do - jakkolwiek byśmy to rozumieli - zbawienia. Nie jest tu istotna rzeczywistość eschatologiczna, tzn. jaki ma mieć charakter, tu, mimo wielu podobieństw, istnieje także wiele rozbieżności w wyobrażeniach przyszłego, transcendentnego, jeżeli takowe jest w założeniach tychże religii (a w większości tak właśnie jest), życia. Bardziej istotne jest tu spojrzenie na soteriologię, czyli metody, sposoby osiągnięcia zbawienia/życia wiecznego/uwolnienia od udręki ponownych narodzin (jak kto woli). Sposób życia i postępowanie tu, na Ziemi, ma wpływ na naszą dalszą egzystencję po zakończeniu okresu przebywania w tym właśnie miejscu. Większość religii, mimo pewnych różnic, ma określony, zbieżny ze sobą kanon nakazów i zakazów, z których podstawowe to przestrzeganie: wierności Bogu (chrześcijaństwo, islam, judaizm, pewne henoteistyczne szkoły hinduistyczne, zaratusztrianizm, bahaizm itd.)/bogom (politeistyczne odłamy hinduistyczne i inne religie uznające politeizm) /bóstwom (religie etniczne; do kategorii bóstw można dołączyć również, aczkolwiek z dużą ostrożnością, także duchy przodków, czyli manizm); nie obrażanie ich; a szczególnie nakazy i zakazy o charakterze uniwersalnym: zakaz zabójstwa, kradzieży, cudzołóstwa, działania na szkodę bliźniego itp. Gdy zakaz przestawimy na zasadzie inwersji mamy nakaz: wspierania życia, chronienia cudzej własności, wierności małżonkowi i wspomagania bliźniego. I to ostanie jest ostatecznym celem moich, poprzedzonych może nieco przydługim wstępem, rozważań.
Każda religia, jak wspomniano powyżej, ma charakter wspólnotowy. Wynika on z obserwacji ludzkiego funkcjonowania, które także opiera się na wspólnocie. Brak wspólnoty powoduje rozpad społeczeństwa, co prowadzi do zagrożenia jego egzystencji. Człowiek jednoczy się w rodziny, klany, wspólnoty sąsiedzkie, zawodowe, religijne, etniczne, narodowe, zapominając czasem o wspólnocie ogólnoludzkiej, patrząc raczej przez pryzmat tych pomniejszych, ale ściślejszych, umożliwiających utożsamienie się z czymś bardziej konkretnym niż samo, dość mgliste, "człowieczeństwo".
To samo odnosi się do chrześcijaństwa, które ze wspólnego korzenia, później pnia, rozgałęzia się w koronie na niezliczone odnogi, gałęzie grubsze i szczuplejsze, dłuższe i krótsze, żywe, w których nadal płyną soki i te usychające, pączkujące i te pozbawione liści. Mimo mnogości różnych szkół (kościołów) chrześcijańskich, wszystkie odnoszą się do wspólnego korzenia (Jezus Chrystus) i pnia (Kościół pierwotny). Każdy z członków danego Kościoła powinien czuć łączność w wierze, a zatem i w jej przeżywaniu, urzeczywistnianiu, z innym członkiem danej społeczności wiernych, można to także odnieść szerzej, do wspólnego pnia, a zatem łączności z chrześcijanami innych obrządków, co miało i ma miejsce niejednokrotnie. Tyle, że dużo prościej odczuwać łączność z chrześcijaninem prześladowanym, powiedzmy w Iraku, czy Nigerii, niż z bliźnim, a także bratem lub siostrą w wierze, tuż pod samym nosem.
Skąd to się bierze? Ano właśnie przez brak wspólnoty, a raczej ułudę jest istnienia.
Wielkim spadkiem po Soborze Watykańskim II jest rozwój laickich wspólnot wierzących. Każdy rzymski katolik (będąc nim wolę operować spostrzeżeniami z własnego "podwórka", niż mniej mi znanymi - PT) ma sporą możliwość uczestnictwa w wewnętrznej formie życia Kościoła. Mnogość wspólnot, stowarzyszeń, ruchów świeckich w obrębie Kościoła, może napawać optymizmem wobec przyszłości. Niestety, nie do końca.
Nastąpiła indywidualizacja zbawienia, odejście od jego zbiorowego charakteru. Drogę zbawczą odcięto od szerszego kontekstu społecznego na rzecz osobistego kontaktu z Bogiem, poprzez modlitwę, medytację. Nie jest to oczywiście złe, samo w sobie, ale bez tego kontekstu znacznie zubaża życie chrześcijańskie zamykając je we własnym ego.
Tradycja indywidualnej kontemplacji jest stara jak samo chrześcijaństwo. Już sam Chrystus, gdy powrócił znad Jordanu (...) nic nie jadł, tak że pod koniec już odczuwał głód. (Łk 4, 1-2) Mamy tu pierwowzór późniejszych Ojców Pustyni, którzy porzucali swe doczesne życie na rzecz modlitwy medytacyjnej i kontemplacji Boga. Mimo mnogości tych postaci i tak stanowili mniejszość wyznawców Chrystusa. Reszta żyła w realnym świecie, przeżywając nie mniejsze troski i bolączki niż głodujący na pustyni anachoreci. Trudno oczywiście porównywać bolączki jednych i drugich, jednak niesprawiedliwością byłoby uznanie, że życie na "pustyni" (dosłownie, jak i w przenośni) jest dużo trudniejsze od uczestnictwa w świecie.
Świat rzeczywisty niesie ze sobą masę pokus, które chrześcijanin musi w sobie zwalczać. Uczestnicząc w zbiorowości jest narażony na nie wcale nie mniej niż samotnie zmagający się z pokusą głodu mnich. Każda forma życia chrześcijańskiego jest wystawiona na próbę, jednak nie izolując się od innych ludzi, chrześcijanin ma jeszcze jeden obowiązek nałożony mu przez Boga: milości bliźniego i pomaganiu mu.
Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźmijcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata. Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie". Wówczas zapytają sprawiedliwi: "Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie? spragnionym i daliśmy Ci pić? Kiedy widzieliśmy Cię przybyszem i przyjęliśmy Cię? lub nagim i przyodzialiśmy Cię? Kiedy widzieliśmy cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do Ciebie?" Król im odpowie: "Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt 25, 34-45).
Już sam Chrystus mówi, że nie zbawienia nie osiągnie się, gdy odrzuca się bliźnich, nie wspiera ich, nie pomaga. Natomiast dzisiejsza indywidualizacja przeżyć religijnych odbiega od tego nakazu, stacza chrześcijanina do pozycji zamkniętej twierdzy, gdzie tylko on sam, w niej wnętrzu, uprawia piękny ogród miłości do Boga, ale nie dzieli się nią z innymi. Widać tu pewną formę egoizmu, nie zawsze uświadomioną, często wynikającą nie ze złej woli, ale złego postrzegania przesłania Chrystusa, niedostrzeżenia, że to przesłanie nie ma na celu tylko indywidualnego zbawienia, ale powszechne, ogólnoludzkie, zatem nie można oderwać własnej drogi zbawczej od szerszej, społecznej, wspólnotowej.
Tu mamy jawne odniesienie do sprawiedliwości społecznej, która choć różnorako postrzegana i interpretowana, ma swój uniwersalny wydźwięk: solidarności międzyludzkiej i sprawiedliwego, w miarę egalitarnego, podziału owoców ludzkiego działania, czyli pracy. Niestety, większość wspólnot chrześcijańskich nastawiona jest na pewnego rodzaju "przyuczenie" do indywidualnego kontaktu z Bogiem, np. dość popularne obecnie wspólnoty medytacji chrześcijańskiej. tyle, że w tym przypadku ich indywidualny charakter jest zrozumiały i trudno umieścić go w kontekście pomocy społecznej, aktywności na jej niwie. Tu indywidualizacja przeżyć, kontaktu z Bogiem, jest jak najbardziej na miejscu, bo taki jest cel chrześcijańskiej (i nie tylko) medytacji. Gorzej, gdy przekłada się to na inne wspólnoty, które kształtować mają postawę chrześcijańskiego życia. Gdy one (nie chcę wymieniać tu z nazwy) zaniechują aspektu społecznego postawy chrześcijańskiej, to zubożają tym samym samo przesłanie, spłycają je i ślizgają się tylko po jego powierzchni. Bez tego społecznego wątku (a raczej aspektu, gdyż nie jest to wcale drobnostka), bez nacisku na sprawiedliwość społeczną, solidarność z bliźnimi, którym powodzi się gorzej, chrześcijaństwo stałoby się jedynie wąską postawą medytacyjną służącą de facto zaspakajaniu swoich tylko potrzeb, a zatem bardzo egoistyczną filozofią życia.
Istnieją jednak grupy, wspólnoty, które nie zajmują się tylko indywidualnym przeżywaniem relacji ja-Bóg, ale patrzące szerzej, usiłujące żyć według szerokiego, społecznego ideału, gdzie pomoc bliźnim jest nawet na pierwszym miejscu, bo w tym ubogim, umęczonym przez stosunki społeczno-ekonomiczne człowieku, dostrzegają samego Boga. Nie pomóc bliźniemu w potrzebie, to tak jakby odrzucić samego Chrystusa. Na nic w tym wypadku modlitwy, medytacje, gdy odrzuca się Boga na gdzie indziej.
Można mieć różne postrzeganie kapitalizmu, ja sam postrzegam go wielce negatywnie, odrzucam go w całości, postulując na rzecz socjalizmu. Nie mniej jest to mój osobisty, podpisany tylko moim imieniem i nazwiskiem pogląd. Ktoś może dostrzec pozytywne jego aspekty, które możliwe, że są, tyle, że ja ich nie dostrzegam. Jednak założenie, że jest to system sprawiedliwy, że wolny rynek, brak regulacji, a raczej regulacje przez "niewidzialną rękę rynku", musi budzić sprzeciw. Niewyobrażalne bogactwa niewielkiej części społeczeństwa, sąsiadują na tej samej planecie z niewyobrażalnym ubóstwem, nędzą większości jej mieszkańców. Uznanie tego za status quo, brak założenia, że powinno być status quo ante, wydaje się być wykroczeniem przeciw nauce chrystusowej. Na nic modlitwy, pieśni wnoszone do Boga, gdy zezwala chrześcijanin, aby ubóstwo dalej funkcjonowało, nie poczynią żadnych kroków ku zmianie tegoż stanu, lub zrzuca na instytucje, samemu zadawalając się indywidualnym przeżyciem relacji z Bogiem.
Sam Caritas, bo m.in. o tej instytucji mowa nie zbawi świata, nie spowoduje likwidacji bezdomności czy głodu. Państwo, które także ku temu celowi ma służyć, jest w rozsypce, boryka się z własnymi problemami, które - mimo iż niejednokrotnie oderwane od rzeczywistości swoich obywateli - dotykają nas bezpośrednio. Państwo sobie nie radzi, gdyż zostało porzucone w pewnym momencie przez obywateli, powierzone zarządcom, którzy jednak nie tylko sobie nie radzą, ale wręcz mu (czyli nam, obywatelom) szkodzą. Odwrót obywateli od zainteresowania państwem, spowodował odwrót od zainteresowania się ubóstwem. Miraż państwa dobrobytu skierował myśli ku wnętrzu, zostawiając wspólnotę, jeśli nawet obecną, to na dalszym miejscu. Przyklasną temu, w pewien sposób instytucjonalny Kościół, który także zajął się swoimi sprawami, jednak nie aż tak bardzo oderwanymi od życia społecznego i państwowego, co gorsza, paradoksalnie, bardzo z nim złączonymi. Po prostu wpisał się, ponownie, w koncepcję indywidualistyczną, gromadzenia dóbr, często jednak pod płaszczykiem działalności społecznej, która jednak, w znaczeniu dosłownym, stanowi kroplę w morzu możliwości Kościoła. Skoro więc Kościół nie spełnia swej funkcji społecznej, to tym bardziej wierni nie muszą. I to jest najbardziej palący problem chrześcijańskiego życia: jak połączyć indywidualne zbawienie ze zbawieniem społecznym. A wystarczy tylko przypomnieć sobie słowa Jezusa: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich...

Piotr Tyszler

0 komentarze:

Prześlij komentarz