Wbrew temu co może sugerować tytuł nie o Polakach żerujących na tragedii żydowskiej podczas Zagłady będzie mowa. Chciałbym dokonać tutaj pewnej zamiany – zostawić Polaków, a zamiast Żydów wprowadzić innych Polaków: tych, co to nie mieli tyle szczęścia (lub źle pokierowanej ambicji) i nie stali się wyzyskiwaczami. Na miejsce Holokaustu wprowadzić inne mordercze tsunami, a mianowicie kapitalizm i wewnętrznie w nim zawarty KRYZYS. Może moje porównanie być dla kogoś nie na miejscu, nie mniej tylko takie swoiste porównanie przychodzi mi do głowy uczestnicząc w tym brutalnym, zmaterializowanym świecie.
Gdy w 2008 roku przez media przelała się informacja o upadku banku Lehman Brothers, na całym świecie odczuliśmy skutki tego gospodarczego tsunami. Krok po kroku, raz szybciej, niekiedy nieco wolniej gospodarki poszczególnych krajów popadały w tarapaty. Mimo uspokajających prognoz płynących z ust polskiego premiera, również i „zieloną wyspę” zaczął oplatać coraz bardziej panoszący się kryzys. Nie było tego aż tak bardzo widać, gdy trwały przygotowania do finałów EURO 2012, gdy na tą okazję kończono wiele (nie wszystkie) wcześniej zaczętych inwestycji. Gdy tylko zszarzały murawy stadionów okazało się, że z polską gospodarką jest naprawdę fatalnie. Dotknęło to wiele branż, w tym branżę budowlaną, szczególnie mi bliską z racji, że w niej pracuję. Dodatkowo okazało się, że wiele miast, zwłaszcza te które przyjęły na swe stadiony zawodników jest na skraju bankructwa, ze względu na wcześniej poczynione inwestycje „okołopiłkarskie” (dotyczy to także mojego rodzinnego Poznania, który na rozbudowę stadionu miejskiego wydał, bagatela, 780 mln złotych, a teraz szuka oszczędności w kieszeniach swoich mieszkańców).
Wydawać by się mogło, że nie ma nikogo kto zyskałby na tym kryzysie! Nic bardziej błędnego! Jest grupa, która na kryzysie wygrywa. I są nią tzw. pracodawcy. Nie mowa tu o tych właścicielach firm, co splajtowali na budowach polskich dróg (zwłaszcza A2), ale o tych, którzy teraz mogą przebierać w pracownikach, jak i prawach i obowiązkach względem nich.
Bądźmy szczerzy, ale kryzys dał naszym pracodawcom fantastyczne możliwości. Najpierw rząd po raz kolejny uelastycznił i tak rozciągnięte jak guma przepisy Kodeksu Pracy, przy którym „majstrowała” każda następująca po sobie ekipa. Utrzymał i w pełni zaakceptował, mimo wielu wcześniejszych zapewnień, tzw. umowy śmieciowe, które nie dają żadnych dłuższych perspektyw na stabilność życiową, zakup mieszkania, czy jakiekolwiek przyszłościowe plany. Wydłużył czas pracy Polaków, kompletnie ignorując jakiekolwiek sprzeciwy (których nie było zbyt wiele, mimo nieśmiałych prób głosu ze strony związków zawodowych). Ale tzw. pracodawcom wciąż mało. Oni teraz mają swoje „złote żniwa”. Mimo podwyższenia tzw. najniższej krajowej, potrafią skutecznie i bez głosu sprzeciwu ze strony decydentów obejść tą kwotę, oczywiście zaniżając zarobki swoich pracowników. O podwyżkę także trudno, w przypadku gdy ktoś odważy się nieśmiało o nią wystąpić jest kwitowany jednym słowem-kluczem: KRYZYS! Ono potrafi skutecznie zamknąć usta nawet najbardziej niepokornym pracownikom. Oznacza bowiem to, że „jak się tobie nie podoba, to droga wolna! Na twoje miejsce jest przynajmniej dziesięciu chętnych!” Także śmiało „wygórowane ambicje płacowe” Polaków są likwidowane w zarodku. Mogą śmiało wydłużać czas pracy (w przypadku branży budowlanej jakiekolwiek zegar nie istnieje), tak że dla życia rodzinnego praktycznie nie starcza czasu (zresztą po co, gdy i tak nie funduszy jakiekolwiek rozrywki poza bezmyślnym wpatrywaniem się w ekran telewizora, gdzie tylko upewnia się pracownika, że jest źle, a lepiej nie będzie). Wyeliminowano również skutecznie z życia pracowniczego związki zawodowe, które albo ze skulonym ogonem ciągną się na smyczy pracodawcy, albo osaczone w wysokiej wierzy, tudzież zapomniane, walczą o przetrwanie). KRYZYS to naprawdę „złoty interes”.
Gdy mój szef dziś rano oznajmił nam, że będziemy pracować dłużej, to posłużył się takim oto stwierdzeniem: panowie, to nie jest komuna, jakieś tam osiem godzin, teraz są inne czasy i trzeba zapie...ć. Przypominam mu, że ośmiogodzinny dzień pracy wprowadził rząd Jędrzeja Moraczewskiego (pomijając tzw. rząd lubelski, Ignacego Daszyńskiego) w 1918 roku. Nie był to wymysł tzw. komuny, ale pierwszego rządu niepodległej Rzeczpospolitej. Teraz wracamy do okresu zaboru. Kapitalistycznego zaboru.
Piotr T.
0 komentarze:
Prześlij komentarz