piątek, 31 sierpnia 2012

Dwa kroki stąd...


Kilka zapisów z pamiętnika.


      Gdyby ktoś mnie zapytał o pisarzy, którym poświęciłem najwięcej czasu, to odpowiedziałbym bez wahania, że było ich dwóch. Pierwszy z nich to Karol Marks, a drugi to św. Augustyn. Najpiękniejszą zaś książkę o owym Numidyjczyku – Afrykaninie napisał Giovanni Papini. Dlaczego? Ponieważ Papini napisał też wcześniej Pamiętniki Pana Boga, które być może stanowią najmocniejsze oskarżenie religii, jakie kiedykolwiek wyszło spod pióra człowieka. Mam te dwie rzeczy Papiniego w interesujących wydaniach: Świętego Augustyna w tłumaczeniu samej Antoniny Brzozowskiej z wielce uduchowionym „doktorem łaski” Sandro Botticelliego na okładce (PAX 1958) oraz Pamiętniki Pana Boga w przekładzie Wincentego Rzymowskiego. Ta druga książka ukazała się w 1957 roku w „Biblioteczce” legendarnego już dziś tygodnika „Po prostu” jako jej 16 numer. Zabrałem te książki w podróż do Włoch.
      Przeszedłem wzdłuż całą via Capo d'Africa. Jest to starożytny vicus Capitis Africae. To tutaj po swoim pierwszym przyjeździe do Rzymu zatrzymał się Augustyn. W okolicach tej ulicy rozpościerała się dzielnica kolonii afrykańskiej. Augustyn był wtedy jeszcze manichejczykiem i mieszkał w domu jednego z wyznawców sekty Manesa. Jest coś niezwykłego w tym, że idzie się w upalne rzymskie popołudnie ze świadomością, iż w 383 roku przechadzał się tym samym szlakiem sam autor Confessiones. Bagatela, tylko... 1624 lata różnicy. Później byłem w kościele Sant'Agostino. Tam dość długo wpatrywałem się w przepiękny obraz Caravaggia, zwany „Madonną pielgrzymów”, a następnie w kaplicy obok głównego ołtarza zamyśliłem się przy grobie matki Augustyna – św. Moniki.

* * *

      Najlepiej jednak pojechać do Ostii. To starożytne miasto portowe w okresie największego rozkwitu liczyło ponad sto tysięcy mieszkańców. Barbarzyńcy, nawroty malarii wyludniły je i dziś pozostały już tylko ruiny. Godzinami tu można spacerować po płytach, którymi wyłożono przed dwoma tysiącami lat ulice, zachodzić do zachowanych i odrestaurowanych domostw, podziwiać mozaiki i rzeźby. Ostia Antica nie leży teraz bezpośrednio nad morzem, gdyż przez minione wieki odsunęło się ono o kilka kilometrów. Kto spragniony wód Mare Tirreno, ma stąd bardzo blisko do nowej Ostii nazywanej też Lido di Roma.
      A może w jakimś z tych zachowanych do dziś domostw zamieszkiwała Monika, wyczekując przypłynięcia okrętu, który miał ją zabrać do Kartaginy. Dobrze jest powłóczyć się po ulicach tego wymarłego miasta i zadumać się nad losem tej, która wybierała się do rodzinnej Afryki, ale nie zdążyła gdyż szybciej niźli okręt przybyła śmierć. Dobrze jest usiąść na schodach ostyjskiego Kapitolu, otworzyć książkę Papiniego i czytać:
„W Ostii rodzina Augustyna, odpoczywając po jednej podróży i czekając na drugą, zamieszkała w domku w pobliżu wybrzeża Tybru – bardziej tu żółtego niż gdziekolwiek indziej – płynącego szeroko i spokojnie i pewnego, że wkrótce wstąpi już do tego królewskiego morza, do którego dążył od źródeł Fumaiolo. Okna domu wychodziły na ogród; o jedno z nich pewnego czerwcowego wieczoru oparli się Monika i Augustyn, spoglądając w dół na drzewa, obwieszone już nowymi owocami, i na wielkie śródziemnomorskie niebo”.
      To właśnie tu, w tym mieście, którego juz właściwie nie ma, pojąłem chyba najbardziej nędzę i wielkość, grzeszność i świętość Augustyna. Los człowieka!

* * *

      Wałęsałem się dziś przez cały dzień po plażach nowej Ostii. Wcześniej w księgarni „Rinascita” przy via delle Bothege Oscure kupiłem czarno-biały komiks o życiu Pasoliniego. „Rinascita” jest znakomicie zaopatrzona, a i poziom obsługi klientów zdaje się przewyższać inne księgarnie włoskie, gdzie sprzedawcy nawet nie kryją swojego lekceważenia dla towaru, którym z czystego przypadku handlują. Zapewne woleliby sprzedawać niebotycznie drogie ciuchy klasy haute couture w eleganckich magazynach przy via Condotti. Na ulicy, której nazwę można przetłumaczyć jako ulica Ciemnych Kramów (sic) jest inaczej. To tu wreszcie udało mi się zdobyć Leonardo Boffa, gdy zniechęcony daremnymi poszukiwaniami, byłem bardzo zniesmaczony niemożliwością zaopatrzenia się w Wiecznym Mieście w prace tego klasyka teologii wyzwolenia. Ciekawostką jest fakt, że przez długie lata siedziba Włoskiej Partii Komunistycznej („Rinascita” zajmuje parter tego okazałego budynku) sąsiadowała z polskim kościołem św. Stanisława.
      Łaziłem więc sobie z komiksem pod pachą i na swój użytek próbowałem określić miejsce znalezienia zmasakrowanego ciała Pasoliniego. Później dowiedziałem się, że to miejsce jest oznaczone postawioną tam niewielka rzeźbą. Niedawno skazany za zabójstwo reżysera popełnione w dniu Wszystkich Świętych 1975 roku, odwołał w śledztwie zeznania. Przyznaje, że owszem był z Pasolinim, ale mordu dokonali jacyś trzej tajemniczy mężczyźni. Coraz głośniej we Włoszech mówi się o tym, że było to morderstwo na zlecenie... chadeków.
      Pasolini przez całe życie uważał się za marksistę, choć z PCI został usunięty szybko i to w atmosferze wielkiego skandalu. Zawsze fascynował go Gramsci, o którym mówił: „ Idee Gramsciego zbiegały się z moimi własnymi przemyśleniami, owładnęły mną natychmiast. Gramsci spełnił decydującą rolę w ukształtowaniu mojej formacji intelektualnej”.
      Czyż nie jest paradoksem, że twórcą najpiękniejszego filmu o Chrystusie był komunista? „Ewangelia według świętego Mateusza” została z aprobatą przyjęta przez Pawła VI, który polecał zapoznanie się z tym wzniosłym dziełem wszystkim katolikom. Trochę późniejszy „Teoremat” został też entuzjastycznie przyjęty i otrzymał w roku 1968 na festiwalu w Wenecji nagrodę Międzynarodowego Katolickiego Biura Filmowego (OCIC) za „szczególne wartości moralne i religijne”.

* * *

      W pracy Od Syllabusa do dialogu ks. Jean Francois Six (ODISS 1972) przypomina historię głośnego w latach trzydziestych artykułu ks. Lisorgues „Komuniści – nasi bracia”. Ów tekst z „La Croix” spotkał się z nagonką ze strony środowisk prawicowych. W jakiś czas potem przywódca Francuskiej Partii Komunistycznej Maurice Thorez wystąpił w Radio–Paris z następującym oświadczeniem: „Podajemy ci rękę katoliku, robotniku, urzędniku, rzemieślniku, wieśniaku, my ludzie świeccy, gdyż jesteś naszym bratem i jesteś, jak my przytłoczony tymi samymi troskami”.
      Thorez był prostym człowiekiem, górnikiem, ale niewątpliwie w ogromnej mierze przerósł wszystkich tych nieprzejednanych wrogów religii. Do dziś zresztą istnieje ów gatunek intelektualistów - „lewicowców” z głowami wypełnionymi antyreligijnym banałem francuskich filozofów oświeceniowych. Prowadzenie różnych podjazdowych wojen z Panem Bogiem, to zdecydowanie zbyt mało, aby móc określić się socjalistą. Czy ktoś jest socjalistą, czy też nim nie jest, nie wynika w żaden sposób z wieszczonego ateizmu. I tak jak ateiści próbują zarezerwować dla siebie ideały lewicy, tak prawica zaanektowała sobie bezceremonialnie chrystianizm. Lewica winna odebrać prawicy Chrystusa!

* * *

      Przed rokiem obserwowałem w rzymskiej bazylice San Sebastiano młodzież niemiecką. Był to typowy spęd religijny. Przywieźli ich autokarami, pozawieszali im jakieś emblematy religijne, ksiądz wygłaszał przez mikrofon bombastyczne kazanie i ... nikt go nie słuchał. Młodzi ludzie rozmawiali, śmiali się, na ławkach przed kościołem grali w karty, pili piwo i palili papierosy. Wówczas w tej starochrześcijańskiej świątyni powtórzyłem w myśli pytanie Rene Voillaume'a: „Gdzie jest wasza wiara?”
      Kiedy tylko jestem w Rzymie, to zawsze biegnę na Cmentarz Protestancki, gdzie pochowany jest Antonio Gramsci. Składam tu wiązankę róż. Nigdy nie spotkałem tam żadnego Polaka, a bardzo często widzę Francuzów, Niemców, Anglików i przede wszystkim Włochów. U Gramsciego jest zawsze najwięcej kwiatów. No, może dorównuje mu pod tym względem angielski poeta romantyczny John Keats. Nagrobek tego ostatniego zdobi najbardziej niezwykły napis, jaki zdarzyło mi się zobaczyć w moich peregrynacjach po różnych nekropoliach: „Here lies One Whose Name was writ in Water”. Wielu jest też takich, którzy jedna różę pozostawiają na grobie Gramsciego, a drugą niosą do Keatsa. Te moje różyczki traktuję, jako hołd składany Gramsciemu w imieniu Polaków. Grób Gramsciego odwiedzają najliczniej ludzie młodzi, nikt im tego nie nakazuje, nikt im za to nie płaci. Jak bardzo różnią się oni od tych „obojętnych” uczestników nabożeństwa z bazyliki przy via Appia Antica.
      Nie będę ukrywał, że na Cmentarz Protestancki, zwany też Cmentarzem Artystów i Poetów, bądź po prostu Cmentarzem na Testaccio, zawędrowałem dzięki Wojciechowi Karpińskiemu. W latach siedemdziesiątych przemierzył on Italię za przewodników dobrawszy sobie nie lada kogo, bo Pawła Muratowa i Ferdynanda Gregoroviusa. Swoje wrażenia i przemyślenia spisywał skrupulatnie, a potem drukował w „Twórczości” u Jarosława Iwaszkiewicza. Szkice te złożyły się na tom Pamięć Włoch – jedną z najpiękniejszych książek napisanych przez Polaka o ojczyźnie Dantego i Petrarki.
      Karpiński odwiedził ów cmentarz wiedziony czarem genialnego opowiadania Iwaszkiewicza Voci di Roma. To tu pochowana jest niańka, o której to Iwaszkiewicz wiódł długą rozmowę z Manefą Witaliewną. Zawierucha dziejowa, a więc pierwsza wojna i rewolucja w Rosji, rzuciły wielu Rosjan aż do Rzymu. Przypadkowe spotkanie, potem podróż do Ostii, spacer Rosjanki z polskim pisarzem po umarłym mieście i już tylko... wspomnienia. Dość długo szukałem grobu tej rosyjskiej niańki, ale w końcu znalazłem. Na pamiątkę zabrałem sobie stamtąd mały kamyczek.

* * *

      Do kościoła San Saba koniecznie trzeba zabrać ze sobą Wittgensteina, a konkretnie jego sławny Tractatus Logico-Philosophicus. Po wyjściu z Cmentarza Protestanckiego przechodzi się obok Porta San Paolo, na viale Aventina można wypić kawę w jakimś barze, no i wreszcie stoimy przed jedną z najpiękniejszych świątyń w Rzymie. Co ja zresztą mówię, stoimy przed jedną z najpiękniejszych świątyń w całych Włoszech, ba, Europie i świecie. San Saba nie leży na trasie najbardziej uczęszczanych szlaków turystycznych. Stąd zawsze tu spokój i cisza. Niech ktoś spróbuje modlić się w takim Panteonie, który też było nie było jest katolickim kościołem.
      W San Sabie nie trzeba modlić się wcale. Wystarczy usiąść w ławce, najlepiej w pobliżu średniowiecznego fresku, na którym ukazano świętego Mikołaja ofiarującego złoto trzem ladacznicom. Święty tak hojnym darem próbuje naprowadzić upadłe niewiasty na dobrą drogę. Teraz należy odnaleźć fragment z Traktatu (6.52) i czytać, czytać wielokrotnie:
„Czujemy, że gdyby nawet rozwiązano wszelkie możliwe zagadnienia naukowe, to nasze problemy życiowe nie zostałyby jeszcze tknięte. Co prawda, nie byłoby już wtedy żadnych pytań; i to jest właśnie odpowiedź”.
      Myślę, że w tej scenerii, w półmroku kościoła sięgającego swymi początkami siódmego wieku, nawet sam Feuerbach nie pozostałby obojętny na ten jakże metafizyczny fragment z Wittgensteina.
      Każdemu odwiedzającemu Cmentarz na Testaccio wypadałoby polecić ten niesamowity kościół. Od Gramsciego do San Saby tylko dwa kroki, może trochę dalej, ale jednak... blisko.

                                                                                         Rzym, lato 2007 r.
                                                                                        
                                     
                                                                                            Mirosław Kostroń           

            

  

0 komentarze:

Prześlij komentarz