Ani święte, ani odwieczne albo skłot pod świętym Ambrożym

„Nie jest to zgodne nawet z prawem natury. Natura bowiem wszystkie płody wydaje dla wszystkich do wspólnego użytku. (…) Z natury więc wywodzi się prawo wspólnej dla wszystkich własności. Prawo własności prywatnej jest wynikiem ludzkich uroszczeń”

Przemówienie księdza Okonia

Żołnierze, robotnicy i ty biedoto chłopska! Zaświtał wreszcie dla was wszystkich dzień wyzwolenia, swobody, porachunku za tyle krzywd doznanych, za tyle poniewierania twej godności.

Chciwość nie jest dobra

Bohater filmu „Wall Street” Oliviera Stone’a z 1987 r. przekonywał, że chciwość jest dobra (greed is good). Ta porada ochoczo została przyjęta w społeczeństwach Zachodu w ostatnich dwóch dziesięcioleciach

A gdyby papież zdradził

Rządy junty wojskowej (1976-1983) w Argentynie pozostają czarną kartą w dziejach tamtejszego Kościoła, ale również Kościoła powszechnego.

Po papieskiej wizycie w Brazylii. Papież na peryferiach

Od początku pontyfikatu Franciszek nawołuje do wyjścia na peryferia ludzkiej egzystencji, do osób wykluczonych ze społeczeństwa, postawionych na jego marginesie. W tym upatruje misję Kościoła, który prowadzi..

poniedziałek, 29 lipca 2013

Latynoscy rewolucjoniści nie wstydzą się religijności

Wielu Urugwajczyków nie posiadało się ze zdumienia: - 13 grudnia ich lewicowy prezydent Jose Mujica uczestniczył we mszy św., którą sam zamówił w kościele franciszkanów w intencji o zdrowie dla socjalistycznego przywódcy Wenezueli, Hugo Chaveza. Niektórzy sądzą, że zdarzył się cud. Szef ich państwa twierdzi bowiem, że nie wierzy w Boga. W latach 60. walczył w lewicowych oddziałach partyzanckich Ruchu Wyzwolenia Narodowego – Tupamaros, za co trafił do więzienia. Zapowiedział, że nie zawetuje przyjętej właśnie przez parlament ustawy dopuszczającej aborcję.
Na placu Biblii
Msza u franciszkanów w Montevideo nie była w tych dniach jedynym wyjątkowym, być może nadprzyrodzonym wydarzeniem w Ameryce Łacińskiej. W ten sam czwartek o zdrowie dla Chaveza w „jednym z kościołów" w Hawanie modlili się bowiem przedstawiciele dyplomatyczni różnych krajów, urzędnicy wenezuelscy i kubańscy.
Liczący 58 lat Hugo Chavez przebywa obecnie na Kubie, gdzie poddał się kolejnej operacji w walce z rakiem. Ukazujący się w Miami dziennik „El Nuevo Herald" ujawnił w sobotę, że po zabiegu wystąpiły powikłania i chory ma trudności z oddychaniem. Przed wyjazdem na leczenie prezydent ucałował krzyż, ten sam, który – jak twierdzi – pomógł mu w trudnych chwilach w 2002 roku, kiedy na kilka dni został odsunięty od władzy.
Na początku grudnia widownią wydarzenia jeszcze bardziej zadziwiającego stała się Managua, stolica Nikaragui. Na placu Biblii zgromadziło się kilkudziesięciu młodzieżowych działaczy Frontu Wyzwolenia Narodowego im. Sandino (FSLN). Wspólnie z wiernymi Kościoła katolickiego i Kościołów ewangelickich prosili Boga, by pomógł prezydentowi Chavezowi pokonać chorobę. W modlitwach młodych sandinistów można upatrywać znamion cudu, ponieważ ich przodkowie dowiedli, że pobożność rewolucyjna, jaka występuje w Nikaragui, ma cechy osobliwe. Doświadczył tego Jan Paweł II. W czasie mszy, jaką odprawiał w Managui w 1983 roku, niezadowoleni z jego słów działacze zaczęli szemrać tak, że aż papież musiał ich zgromić. „Cisza!" – wołał wzburzony.
Wojciech Klewiec
http://www.rp.pl/artykul/964100.html?p=3
Modlitwa za ateistę
Religijne ożywienie latynoskiej lewicy nie bierze się tylko z troski o Hugo Chaveza. W Brazylii, w katedrze w stołecznej Brasilii i w innych świątyniach, odprawiono msze w intencji zmarłego 5 grudnia Oscara Niemeyera. Był on jednym z najsłynniejszych brazylijskich architektów i komunistów.
Dziennik „Correio Braziliense" zwrócił uwagę, że choć Niemeyer całe życie podawał się za ateistę, uroczystości religijne w jego intencji zostały odprawione, „ponieważ jego rodzina jest katolicka i sobie tego życzyła".
Przebudzenie pobożności południowoamerykańskich rewolucjonistów, choć obecnie występuje – jak się zdaje – z wyjątkowym natężeniem, nie jest zjawiskiem zupełnie nowym.
Dało o sobie znać choćby w lipcu 1967 roku, kiedy delegacja chilijskiej lewicy wracała samolotem do kraju z Hawany, gdzie uczestniczyła w Konferencji Trzech Kontynentów. Na pokładzie byli socjaliści, komuniści i działacze innych postępowych formacji. Na czele grupy stał socjalistyczny przewodniczący Senatu Salvador Allende. W nocy, gdzieś nad Andami, zerwał się potężny wiatr. Maszyna, którą wichura rzucała na wszystkie strony, trzeszczała, jakby lada chwila miała się rozpaść. Panowały nieprzeniknione ciemności. W jednym z okien pękła szyba. Do wnętrza zaczęło wdzierać się lodowate powietrze. Podróżnym zajrzała w oczy śmierć. Niektórzy przestali nad sobą panować. Jedni zaczęli rozpaczać, inni głośno się modlić. Samolot wylądował bezpiecznie.
Kiedyś wadził się z biskupami
Czy był to cud? Josif Ławriecki, który zdarzenie opisał w książce „Salvador Allende" (Wydawnictwo Literackie, Kraków 1976), tej kwestii nie wyjaśnia. W odróżnieniu od sowieckiego autora coraz więcej obserwatorów nie ma dziś natomiast wątpliwości, że cud zdarzył się w sercu Hugo Chaveza. Wiele wskazuje bowiem, że kontrowersyjny budowniczy socjalizmu XXI wieku, ojciec duchowy i mecenas wielu rewolucjonistów w świecie, wielbiciel Fidela Castro doznał duchowej przemiany.
Latynoscy rewolucjoniści, komuniści i socjaliści nie wstydzą się religijności
Po powrocie z drugiego pobytu leczniczego na Kubie w kwietniu na mszy w mieście Barinas w swych rodzinnych stronach prezydent Wenezueli modlił się wzruszony: „Daj mi życie, choćby było bolesne. Daj mi Twój wieniec, Chryste, bym krwawił. Daj mi Twój krzyż, sto krzyży, Chryste, poniosę go, ale jeszcze mnie stąd nie zabieraj. Mam jeszcze wiele do zrobienia".
W lipcu zeszłego roku na transmitowanej przez telewizję mszy z udziałem kościelnych hierarchów przyjął sakrament namaszczenia chorych.
A jeszcze kilka lat temu Chavez porównywał Kościół do raka. Wadził się z biskupami, którym, jego zdaniem, leżało na sercu dobro bogatych, nie biednych. Ledwie objął władzę w 1999 roku, oświadczył, że przewodniczący episkopatu biskup Baltazar Porras to „adeco (zwolennik opozycyjnej partii Akcja Demokratyczna) w sutannie", ponieważ krytykował używanie języka biblijnego w przemówieniach prezydenckich. Chavez, były spadochroniarz, nazywał hierarchów troglodytami, a wiernych wzywał, by obierali drogę teologii wyzwolenia, nurtu w Kościele katolickim w latach 60. i 70., który łączył wiarę ze zbrojną rewolucją marksistowską.
W lutym 2008 roku zwolennicy wenezuelskiego komendanta wdarli się do siedziby arcybiskupa Caracas. „Grupa bojówkarzy tak zwanego ruchu boliwariańskiego, kierowana przez radykalną działaczkę Linę Ron, postanowiła w ten sposób zaprotestować m.in. przeciwko krytycznej postawie Kościoła wobec rządu" – donosiło Radio Watykańskie.
Od czerwca zeszłego roku Chavez jest jednak mniej bojowy. Wtedy ujawnił, że choruje na raka. Za pośrednictwem Twittera zaczął wysyłać modlitwy do Matki Bożej. W 2011 roku, kiedy obchodzono stulecie dokonanej przez papieża św. Piusa X koronacji figurki Najświętszej Maryi Panny z El Valle na wyspie Margarita, patronki kraju, ogłosił 8 września Dniem Radości Narodowej, na cześć Bogarodzicy. 6 stycznia tego roku natomiast udał się z pielgrzymką dziękczynną do Sanktuarium Matki Bożej z Coromoto w mieście Guanare. W 1950 roku papież Pius XII ogłosił Matkę Bożą z Coromoto patronką Wenezueli, a Jan Paweł II koronował jej cudowny obraz.
„Idziemy z Bogiem"
Hugo Chavez nie jest pierwszym rewolucjonistą, który odwołuje się do Boga. Robił to już Daniel Ortega, przywódca sandinistów w Nikaragui, wychowanek jezuitów.
Do zakonnych szkół uczęszczali także Dilma Rousseff, dziś prezydent Brazylii, a kiedyś guerrilheira w zbrojnym lewicowym podziemiu, i Fidel Castro.
W Urugwaju prezydent Mujica, kiedy w 1985 roku wyszedł na wolność z więzienia, gdzie siedział za działalność partyzancką, wziął udział w konferencji prasowej, urządzonej w tym samym franciszkańskim kościele w stołecznym Montevideo, w jakim 13 grudnia odbyła się msza św. w intencji przywódcy Wenezueli.
Z drugiej strony wobec wyzwań rzeczywistości, przede wszystkim ogromnej nędzy na kontynencie, wielu duchownych, także hierarchów katolickich, otworzyło się na idee socjalistyczne. Niektórzy porzucili nawet stan kapłański i oddali się polityce, jak biskup Fernando Lugo, który został prezydentem Paragwaju. O politycznych wyborach duchownych południowoamerykańskich ciekawie opowiada znany chilijski film „Modlitwa już nie wystarcza" z 1972 roku.
Hugo Chavez nazywa Chrystusa „największym socjalistą w dziejach". Eksperci nie widzą sprzeczności między pobożnością prezydenta i jego przekonaniami politycznymi. Prof. Angel Alvarez, politolog z Uniwersytetu Głównego Wenezueli, zwraca uwagę, że w oczach rewolucjonistów religia i ideologia mają wiele wspólnego. „Marksizm w postaci ortodoksyjnej, nie w ujęciu Karola Marksa, lecz stalinowskim, opiera się na uwielbieniu przywódcy. Stalin zamienił marksizm w Kościół" – twierdzi uczony, cytowany przez wenezuelski dziennik „El Universal".
Może jednak prezydent Wenezueli nie wykorzystuje religii jako narzędzia? Może 7 października, kiedy odbywało się głosowanie w wyborach prezydenckich, jak się okazało dla niego zwycięskich, szczerze, nie z wyrachowania, pisał na Twitterze: „Idziemy z Bogiem i Matką Bożą Różańcową", nawiązując do przypadającego tego dnia święta maryjnego?
– Nie zajrzymy w duszę Chaveza. Mamy tylko kilka hipotez. Może zwrócił się do Boga, bo się boi śmierci? Zawsze był antyklerykalny, zawsze izolował nuncjusza, choć zawsze też deklarował się jako wierzący – ocenia Jacek Perlin, ambasador RP w Wenezueli w latach 1998–2002, jeden z nielicznych ludzi w Polsce, który poznał Hugo Chaveza osobiście. Jak zauważa dyplomata, wiemy natomiast co innego: mniej więcej połowa narodu uwielbia prezydenta. Ze strony tej połowy troska o szefa państwa – i modlitwy za niego – na pewno są szczere.

czwartek, 25 lipca 2013

Papież Franciszek: ostateczny dowód?

Na szczeblu światowym i naszym podwórku odbywa się coś w rodzaju procesu lustracyjnego papieża Franciszka: wszyscy dziennikarze zainteresowani przeszłością Jorge Bergoglio zwracają się do argentyńskiego dziennikarza Horacio Verbitzky’ego, który twierdzi, że w latach 70. ówczesny przełożony argentyńskich jezuitów współpracował z juntą generała Videli.
Polski naukowiec i lewicowy publicysta, który dobrze zna problemy polityczne Ameryki Łacińskiej – Zbigniew Marcin Kowalewski, przedstawił wczoraj jedyny pisemny dowód, który ostatecznie wskazuje na kontakt dzisiejszego papieża z władzami argentyńskimi w sprawie jego dwóch braci zakonnych, aresztowanych i torturowanych przez policję junty w maju 1976 r., pod zarzutem przynależności do antyrządowej grupy zbrojnej. Ujawnił go Verbitzky, w dzienniku Página 12, wiosną 2010 r.
To kopia notatki urzędnika argentyńskiego MSZ (oryginału nigdy nie odnaleziono), z której wynika, że Jorge Bergoglio udzielił informacji MSZ na temat jezuity Francisco Jalicsa, który przebywając wówczas na emigracji w Niemczech ubiegał się o możliwość przedłużenia swego paszportu na miejscu, a nie w kraju.
O. Bergoglio udzielił urzędnikowi następujących informacji: że obaj zakonnicy zostali wydaleni z zakonu wiosną 1976 r. ze względu na nieokreślone problemy ich działalności w kongregacjach żeńskich i odmowę pracy w ubogiej dzielnicy,  że zostali potem aresztowani za kontakty z partyzantką i  po wyjściu z więzienia biskupi nie chcieli ich przyjąć. Urzędnik dodaje, że Bergoglio sugerował, by do prośby Jalicsa się nie przychylać.
Verbitsky prezentował też kopię innego dokumentu, który miał dowodzić współpracy o. Bergoglio z władzami, lecz nie pada w nim jego nazwisko, więc powyższa notatka stanowi najjaśniejszy dowód oskarżenia.
W epoce argentyńskiej dyktatury Kościół był posłuszny władzom. Ci duchowni, którzy próbowali się im przeciwstawić byli zabijani, w tym biskupi. O. Bergoglio niewiele wtedy znaczył, zajmował się sprawami swego zakonu i działalnością w dzielnicach nędzy. Powody, dla których miał szkodzić swoim braciom zakonnym, są według jego krytyków dwa: tchórzostwo i w istocie polityczne popieranie junty.
Czarny papież
W wywiadzie dla współpracowniczki Krytyki Politycznej Agnieszki Zakrzewicz dziennikarz argentyńskiego dziennika Clarin Julio Algañar mówi, że Bergoglio właściwie wydał na śmierć dwóch swoich braci zakonnych i, jeśli ich ostatecznie wybronił, to tylko dlatego, że był śmierdzącym tchórzem, „bał się konsekwencji”.
Trzeba jednak dopowiedzieć, że w czasach rządów generałów dziennik Clarin z całej siły je popierał. Był wielkim faworytem władzy i bardzo się na tym wzbogacił, przejmując własność przemysłowców-wrogów reżimu. Generała Videlę ogłaszał „zbawcą narodu”. Dziś to największy argentyński tabloid. Jego właścicielka, miliarderka Ernestina de Noble  ma proces z Matkami z Plaza de Mayo – jest oskarżona o nielegalną adopcję dzieci ofiar junty. Dziennikowi Clarin mogłoby zależeć na odwracaniu uwagi, ale Julio Algañar w swych korespondencjach z Watykanu po wyborze papieża nie wysuwa żadnych oskarżeń.
Są jeszcze u nas oskarżenia bardzo szerokie, jak np. komentarz publicysty Superstacji Piotra Szumlewicza, który, myśląc chyba przede wszystkim o swej książce (Ojciec nieświęty), utrzymuje, że Franciszek będzie – podobnie jak Jan Paweł II – bronił „pedofilów, oszustów i dyktatorów”. Określa go jako „bezpośredniego współpracownika krwawego reżimu wojskowego”.
Czy jednak ta notatka może być tego niezbitym dowodem? Problem polega na tym, że ciągle nie jest całkiem jasne, czy o. Bergoglio chciał swoją sugestią odmowy zaszkodzić czy pomóc byłemu zakonnikowi. Dyktatura trwała wtedy w najlepsze. Nie można wykluczyć, że wolałby nie widzieć go na miejscu z innego powodu niż tchórzostwo i chęć donoszenia. To kwestia interpretacji, a lokalne świadectwa są sprzeczne.
O. Francisco Jalics, który w Niemczech nie przestał być duchownym i wrócił do zakonu, wspomina dziś na stronie internetowej  niemieckich jezuitów: „Opuściłem Argentynę po moim uwolnieniu. Później rozmawiałem o tych wydarzeniach z ojcem Bergoglio, który w międzyczasie został arcybiskupem Buenos Aires. Odprawiliśmy razem mszę i serdecznie uściskaliśmy się”.
Znany teolog wyzwolenia Leonardo Boff (kiedyś potępiony przez Kościół) twierdzi, że o. Bergoglio obronił wielu ludzi w czasach junty i nigdy z nią nie współpracował.
Żaden, nawet najzajadlejszy krytyk, nie kwestionuje poświęcenia społecznego o. Bergoglio, co najwyżej zarzuca mu, że robił to dla kariery. W tej sytuacji ostateczny dowód oskarżenia nie powinien mieć wielkiej wagi.
Za: http://socjalizmteraz.pl/archives/1752

wtorek, 23 lipca 2013

WNIEBOWSTĄPIENIE

WNIEBOWSTĄPIENIE - WOSCHOŻDIENIJE. Reżyseria: Łarisa Szepitko. ZSRR, 1976.

Minęło dziesięć lat od premiery "Wniebowstąpienia" Łarisy Szepitko, zmarłej przedwcześnie, wybitnej artystki radzieckiej. Dziesięć lat to okres, po którego upływie rozsypują się w proch wszelkie fałsze pseudoawangardy, blaknie kunszt najsolidniejszego nawet rzemiosła. Po dziesięciu latach wiadomo już na pewno, co jest, a co nie jest arcydziełem. Jest nim na pewno właśnie ten film.
Czas nie mógł zaszkodzić jego formie, ascetycznej, oczyszczonej z wszelkich ozdobników. Jest jak rzeźba w granicie, twarda, a jednocześnie przezroczysta: wzrok patrzącego nie napotyka przeszkód dążąc do samej esencji dzieła sztuki. Piękno plastyczne czarno-białego "Wniebowstąpienia" jest doskonale funkcjonalne, gotyckie, strzeliste. Tworzy atmosferę, która urzeka widza i urzeczonego prowadzi w głąb metafizycznych treści filmu.
Ma on to wszystko, czego tak rozpaczliwie brak całej niemal współczesnej produkcji polskiego kina. Nie opowiada historii, mniej lub bardziej banalnej, tylko - wraz z widzem - rozważa najistotniejsze sprawy życia i śmierci. Nie czytałem powieści Wasilija Bykowa "Sotnikow", której "Wniebowstąpienie" jest adaptacją, ale musiały być w niej bliskie parantele z utworami Fiodora Dostojewskiego, a przede wszystkim taki sam żar palących pytań moralnych. Film tego wszystkiego nie spłycił, raczej uwypuklił i wzbogacił przekładając na język wysokiej sztuki poprzez kreacje aktorskie, plastykę zdjęć, poprzez specyficzny dla Łarisy Szepitko sposób widzenia rzeczywistości - jakby poprzez pryzmat ducha, a nie materii. Wyraża się to przez rezygnację z rodzajowości, przez stylizację dialogu, tak subtelną, że się ją z trudem zauważa i przez odrealniony - w równie subtelny sposób - styl gry aktorów. Ukryciu tych zabiegów służy wszechogarniająca biel śnieżnych pól, zupełnie naturalna, skoro akcja dzieje się zimą na Białorusi. Dzięki niej niemal każdy kadr przesycony jest rozproszonym, "nieziemskim" światłem, modelującym twarze aktorów w wyraziste maski. Pozostając sobą - partyzantami, chłopami, żandarmami - są oni jednocześnie postaciami z misterium, jakie się w naszych oczach rozgrywa. Temat tego misterium jest prastary, wiecznie ten sam: człowiek i jego los na ziemi, człowiek wobec zła, wobec cierpienia, wobec własnej małości i własnych dążeń ku Absolutowi.
Kiedy "Wniebowstąpienie" pojawiło się po raz pierwszy na ekranach kin powierzchowni krytycy orzekli, że jest to swoista transpozycja losów Chrystusa i Judasza. Chrystusem był oczywiście cierpliwy i niezłomny wobec cierpienia Sotnikow; Judaszem - jego towarzysz, z którym schwytany został przez policję, kiedy we dwóch poszukiwali żywności dla otoczonego w lasach partyzanckiego oddziału. To takie proste: zdradził, więc Judasz. Tymczasem film Łarisy Szepitko nie jest aż tak prosty. Są tu oczywiście ewangeliczne odnośniki, nawet charakteryzacja Borysa Płotnikowa przywodzi na myśl ikony z Chrystusem o płonących oczach. Czym był jednak motyw Judasza w misterium Odkupienia? Judasz był tylko narzędziem Opatrzności - dzięki niemu spełniło się to, co postanowił Bóg. Ale w misterium występuje jeszcze inna postać, tym razem obdarzona wolną wolą: Symeon ben Jona, rybak z Galilei, zwany Kefasem - Opoką. Najbliższy i obdarzony najgłębszym zaufaniem uczeń, który w noc po pojmaniu Chrystusa po trzykroć go się zaparł, ogarnięty lękiem o własne życie.
Towarzysz Sotnikowa nazywa się przecież Rybak. Jest odważny i silny, jest zapalczywy, jest silniejszy od swego towarzysza, ratuje go z pierwszej opresji, tak jak Kefas bronił Chrystusa w ogrodzie Geth Szemanim. A potem zapiera się wszystkiego, o co walczył wraz z Sotnikowem - i jak Kefas opłakuje gorzko swoje odstępstwo.
W historii Judasza, zewnętrznie o ileż efektowniejszej, nie ma miejsca na nadzieję, ale nie jest jej pozbawiona historia Piotra - Rybaka. Jest to dramat rozdzierająco ludzki. Jeszcze przed pojmaniem Rybak zwierza się Sotnikowowi: "Nie mogę ścierpieć tych indywidualnych zadań. Mogę do ataku, nawet sto razy, byle w szeregu..." Rybak nie boi się śmierci i cierpienia: boi się cierpieć i umierać samotnie. On i Sotnikow to zestawienie dwu postaw: ludzkiej i nadludzkiej. Kiedy to dostrzeżemy, "Wniebowstąpienie" przekształci się w przypowieść o sytuacji człowieka, od którego zażądano, by przekroczył samego siebie. Dzielny, silny Rybak zawiódł i nie jemu przekazuje Sotnikow swą Ideę, swą Myśl - w spojrzeniu wbitym w momencie śmierci w oczy dziecka stojącego u stóp szubienicy.
Dramat wojny uogólnia się w tej scenie w dramat ludzkiej egzystencji. Ostatnim obrazem jest samotny Rybak na dziedzińcu policyjnego aresztu, zbyt słaby, aby się zabić, ale już tym razem - chyba - wystarczająco silny, aby przyjąć śmierć z rąk oprawców. Ofiara Sotnikowa i jego objęła swą łaską. Konkluzje filmu są paradoksalne. Zginęli wszyscy wartościowi, dzielni, szlachetni; zło zatriumfowało totalnie. Cóż można mu przeciwstawić: łzy skruszonego odstępcy i iskrzące się oczy dziecka... Okazuje się, że to wystarczy.
"Wniebowstąpienie" ma oczyszczającą siłę. Prawdziwie odpowiada swemu oryginalnemu tytułowi -"Woschożdienije" - co oznacza dosłownie "wstępowanie", w domyśle: wzwyż, w jasność. Tym dążeniem film wpisał się w nurt wielkiej sztuki - rosyjskiej i radzieckiej - której celem było zawsze uskrzydlanie odbiorcy, odrywanie jego wzroku od przyziemnych spraw, budzenie drzemiących, otrząsanie z indyferentyzmu wobec podstawowych zagadnień moralnych. Od "Zmartwychwstania" i "Zbrodni i kary", po "Andrieja Rublowa" i "Kalinę czerwoną" przewija się ta złota nić. Łarisa Szepitko nanizała na nią "Wniebowstąpienie".

Franciszek: skandal głodu

Papież: Kryzys nie może być alibi dla skandalu głodu na świecie
"Skandalem" nazwał papież to, że ludzie umierają z głodu, choć produkowanej żywności wystarczyłoby dla wszystkich. Delegacji Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) Franciszek powiedział, że kryzys nie może być żadnym alibi.
- Należy i trzeba zrobić coś więcej, by dodać impulsu międzynarodowej akcji na rzecz biednych - powiedział papież w czwartek. Dodał, że nie wystarczy sama dobra wola. A jeszcze gorsze od niej, zauważył, są często niedotrzymywane obietnice.
- Nie można też dalej uciekać się do alibi w postaci aktualnego globalnego kryzysu, z którego zresztą nie będzie można całkowicie wyjść, jeśli do warunków życia nie będzie się podchodzić przez pryzmat człowieka i jego godności - stwierdził Franciszek w przemówieniu do delegatów 38. konferencji FAO odbywającej się w Rzymie.
Zaapelował do tej organizacji o wzmożenie wysiłków, by rozwiązać problemy głodu na świecie, z powodu którego - przypomniał - cierpią i umierają miliony ludzi.
- Konieczne jest znalezienie rozwiązań, by wszyscy mogli korzystać z owoców ziemi, nie tylko po to, by uniknąć powiększenia się różnic między tymi, którzy mają więcej a tymi, którzy muszą zadowolić się okruszkami ze stołu, ale również z powodu wymogu sprawiedliwości, równości i szacunku dla każdej istoty ludzkiej - oświadczył papież.
Potępił następnie proceder spekulacji finansowych, które mają wpływ na ceny żywności i ,jak dodał, czynią z ludzi "towar".
Zdaniem Franciszka obecne trudności finansowe i gospodarcze są konsekwencją "kryzysu przekonań i wartości", także tych będących podstawą życia między narodami.
Wyraził również opinię, że potrzebna jest reforma samego FAO, by zagwarantować "bardziej skuteczne, przejrzyste i sprawiedliwe" zarządzanie tą agendą ONZ.
Papież apelował o zmianę postaw mówiąc, że trzeba być gotowym dzielić się wszystkim z innymi, a nie być obojętnym na potrzeby biednych.
http://fakty.interia.pl/raport-nowy-papiez/aktualnosci/news-papiez-kryzys-nie-moze-byc-alibi-dla-skandalu-glodu-na-swiec,nId,984330

sobota, 6 lipca 2013

Wolnościowiec przeciwko aborcji

Z dumą informujemy Czytelników, że nasza Redakcja powiększyła się o kolejnego autora, czego dowodem jest poniższy tekst. Jednocześnie przepraszamy Autora, że ów tekst pojawia się z kilkudniowym poślizgiem, spowodowanym względami - nazwijmy to - technicznymi.
Motto:
"Powiedziałem, żeby mnie nawet nie wkurwiała, ma wyskrobać."
- usłyszane w McDonaldzie
Wydaje się, że nie ma większej sprzeczności, jak wolnościowiec anti-choice. Jednak właśnie pojęcie - oraz instynktowne poczucie - wolności kłóci się - moim zdaniem - z dopuszczalnością aborcji.
 
Znany jest argument z ochrony ludzkiego życia. Mówi o nim Mehdi Hasan, lewicowiec i mahometanin, redaktor brytyjskiego "New Statesmana". My, lewicowcy bronimy upośledzonych, bezbronnych, a któż jest bardziej bezbronny od zarodka? Szczegółowy, choć trochę napuszony wykład nt. filozoficznych, zw. ontologicznych aspektów tego podejścia, dał Błażej Skrzypulec w "Pressjach". Mówiąc najkrócej, chodzi o potraktowanie nienarodzonego jako podmiotu, który ma swoje aspiracje i interesy.
 
Niby dość oczywiste, ale pojawiają się zagadnienie: Dość trudno zaakceptować, że ktoś (lub coś), kto (co) nie mówi, nie myśli, a nawet nie odczuwa, i podlega całkowicie decyzjom innych osób, może być podmiotem. Mówić można o potencjalnym podmiocie, ale aktualnym - kłóci się to z doświadczeniem i z praktyką dyskursu, w którym wszyscy uczestnicy chcą decydować za tego kogoś (coś). Zaakceptowanie podmiotowości i - siłą rzeczy - osobowości ludzkiego płodu niosłoby w zasadzie koniec dyskusji nad aborcją: Nikt normalny raczej nie zdecydowałby się zabić kogoś z pełną świadomością, że to drugi człowiek, nawet za cenę głębokiej zmiany fizycznej, życiowej, porzucenia aspiracji, o czym mówią zwolennicy opcji "pro-choice". Nikt świadomie nie zrobi z siebie "matki Madzi z Sosnowca".
 
Z czego dokładnie wynika ta odmowa podmiotowości płodu? Odpowiedź na to pytanie jest kluczowa dla zrozumienia, dlaczego dopuszczanie aborcji jest błędem. Otóż otwarcie przyznaje się, że organizm taki nie jest człowiekiem, gdyż nie spełnia pewnych funkcji. Zazwyczaj mowa o kognitywnych, ale w grę wchodzą też fizjologiczne, jak choćby reaktywność emocjonalna.

Przyjmując, że na miano człowieka jednostka zasługuje dopiero zyskawszy pewną funkcjonalność, nie różnimy się niczym od kapitalistów: niesprawny pracownik, konsument bez kasy, ślepy odbiorca reklamy - wszyscy w logice kapitalizmu są bezwartościowi. Ludzie głęboko upośledzeni, trwale przykuci do łóżek, dzieci nie rokujące nadziei na samodzielne życie - stanowią obciążenie i dla najbliższych, i dla całego społeczeństwa. Idąc tropem funkcjonalistycznym, może kiedyś dojdziemy do tego, że na miano człowieka będzie zasługiwał ktoś kto umie mówić, a może czytać i pisać, a może ma dochody na określonym poziomie i odpowiednio dużo konsumuje.
 
Wolnościowca musi przerażać łatwość, z jaką przyjmuje się arbitralne rozstrzygnięcia gremiów lekarskich co do tego, od którego tygodnia - albo od jakiej funkcji - zaczyna się człowiek. Cedowanie odpowiedzialności za życiowe rozstrzygnięcia na szersze lub węższe przekupne kliki, bynajmniej nie stanowi dążenia do wolności. Jest to raczej "ucieczka od wolności". Ku komfortowi.
 
(Komfort naruszają wizje "wyskrobanych" płodów - co bardziej człekokształtne. Ciało zabitego "wykształconego" płodu to nie to samo co "grudka komórek". Zupełnie tak, jak byśmy nie jadali koników - przyjaciół człowieka, ale świnki to i owszem.)
 
Pozostaje jeszcze kwestia społeczno-ekonomiczna. Oczywiście, są przypadki, w których pojawienie się dziecka, szczególnie upośledzonego, jest socjoekonomiczną katastrofą. Problem polega na tym, że wyznaczenie cezury takiej katastrofy jest równie niemożliwe, jak wyznaczenie cezury człowieczeństwa płodu. Dla jednej to zrezygnować z chleba co drugi dzień, dla innej - z pracy, dla kolejnej - z wycieczki dookoła świata. Po prawdzie, często chodzi o utrzymanie stylu życia, wypisanego na kamiennych tablicach przez kapłanów kapitalizmu, na chwałę patriarchatu, z korzyścią dla tych, którzy lubią sobie pochędożyć, ale nie lubią brać odpowiedzialności. W Wielkiej Brytanii 2 razy więcej kobiet niż mężczyzn jest za ograniczeniem prawa do aborcji. W Polsce mówi kark do karka: "Powiedziałem, żeby mnie nawet nie wkurwiała, ma wyskrobać."
 
Współcześnie wychowanie dziecka, szczególnie upośledzonego, wymaga zaangażowania całego społeczeństwa, a więc odpływu sporych kwot z systemu "swobodnej wymiany rynkowej". Wymaga też zmian ludzkich postaw z indywidualistycznych w altruistyczne, solidarnościowe. Dopuszczając aborcję potwierdzamy wizję człowieka wymagającego bata, skoncentrowanego na własnym interesie, i "wojny wszystkich ze wszystkimi". Czy to jest lewicowe?
 
Zresztą, o ile społeczeństwo faktycznie jakoś tam realizuje zasadę solidarności, można ciążę donosić, a dziecko oddać. Oczywiście, wiąże się to z ciężkim przeżyciem, niewyobrażalnym (zwłaszcza dla mnie - mężczyzny), ale jeśli na drugiej szali położy się ludzkie życie, trudno o wątpliwości.
Jedyny aspekt prawa do aborcji, którego nie śmiem poruszać, to kwestia ciąży w wyniku gwałtu. Co  się wtedy czuje i o co tak naprawdę w tej sytuacji chodzi, mogą wiedzieć jedynie zgwałcone.
 
Krzysztof Śpiewla